NOCNI NAJEŹDŹCY. Zanim “Nightflyers” było serialem Netfliksa
W środę Jakub Piwoński opowiedział nam o wrażeniach po seansie dwóch odcinków nowego serialu SF Netfliksa – Nightflyers. Nie omieszkał dodać, że rzecz oparto na prozie George’a R.R. Martina pod tym samym tytułem i że już w latach 80. filmowcy przenieśli ją na ekran. Dziś zajmiemy się tą ejtisową produkcją, w Polsce znaną z kaset video jako Nocni najeźdźcy.
Profersor O’Branin kompletuje grupę naukowców i wyrusza z nimi w kosmos, żeby zbadać sygnały dochodzące z końca galaktyki. Grupa stanie naprzeciwko tajemniczych zdarzeń, których źródłem okaże się sam statek.
W 1987 roku premierę miały Predator i RoboCop, dwa giganty kina rozrywkowego i SF zarazem. Pojawili się też Nocni najeźdźcy, wypadający wyjątkowo blado wobec tak szacownego towarzystwa. Film został zjechany przez krytykę i zignorowany przez widzów; dopiero seanse w kablówce pozwoliły producentom wyjść nieznacznie na plus. Nie ma się co dziwić, obraz jawi się jako tani i regresywny (dla kina i gatunku) – operujący kliszami, ociekający kiczem, z bublowatą historią rozpostartą na plecach nieprzekonujących bohaterów. Z kosmosem, w którym wszystko wygląda jak żart z widza. Tekturowy w obrazie technikaliów i wielce nieoryginalny – jakby twórcy wpadali ciężarówką na skup kosmicznych schematów, ładowali wszystkie na pakę, a potem wykopywali przed kamerę. I chociaż tytuł łączy SF i horror, a fabuła jest gęsto usiana tajemnicami, to trudno mi sobie wyobrazić, by jakikolwiek widz poczuł choćby cień niepokoju. Zwłaszcza że patrzymy kuriozum, operujące typową dla epoki estetyką rodem z teledysku A-ha czy Duran Duran. Słowem, mamy tu kosmicznie czerstwy twór. Tyle że… W momencie, kiedy już się z tym pogodzimy, a wszelkie potrzeby związane z dobrym kinem zostały z nas wyssane – możemy zacząć zabawę. Nie szampańską, ale przyzwoitą zabawę typu retro.
Zacznijmy od obsady. I żeby nie przedłużać: perełek aktorskich brak, za to kilka twarzy ożywia ten dziwaczny twór. Wyróżnia się Catherine Mary Stewart, znana z Nocy komety – aktorka nader urodziwa i całą sobą (włącznie z fryzurą i ciuchami) dopełniająca i podbijająca ejtisowy klimat. W roli telepaty szarżuje dziko Michael Des Barres – aktor i muzyk. Jako tajemniczy kapitan statku pojawia się Michael Praed, unieśmiertelniony tytułową rolą w kultowym serialu Robin z Sherwood. Tutaj wygląda, jakby urwał się z planu Diuny Davida Lyncha, a poza tym wprowadza pierwiastek romantyczny – jego historia jest tragiczna, a czyste spojrzenie i spokojny głos przyciągają postać graną przez Stewart. Reszta aktorów jest tłem dla wspomnianej trójki.
Fabuła do najprostszych nie należy. Pojawia się motyw klonowania samego siebie przy jednoczesnej zmianie płci obiektu wtórnego – tak by uczynić z niego seksualną rozrywkę. Wątek statku opanowanego przez demoniczny komputer. Telepatia jako dar i przekleństwo. Rozłam wewnątrz grupy. Koszmary i omamy. Zazdrość o syna. W przestrzeni kosmicznej będą wybuchały (głośno) statki, a ciało bez głowy zacznie atakować ludzi nożem. Z palców i głów postaci popłyną snopy niszczącej energii, a wyłaniający się w końcówce demon okaże się fizycznie zbliżony do opętanej dziewczynki z Egzorcysty. Zaliczymy też cięcie twarzy laserem. Nim jednak dojdzie do tych wszystkich dramatycznych zdarzeń, będziemy oglądać naukowców dyskutujących w przestrzennym pomieszczeniu, przypominającym nowoczesną kawiarnię. Obraz ma też pewien posmak fantasy. Bo chociaż bohaterów unoszą w przestrzeni silniki, to sceneria przypomina także zamek. Korytarze statku, skrywające wiele sekretów, spowija mgła. Rzecz jest fabularnie nieuzasadniona, ale to kwestia estetyki – reżyser “domistyczniał” każdą scenę dymem na bazie oleju, przez co plan filmu był śliski i narażał ekipę na stłuczenia. W jednej ze scen migną nawet organy – ale nie pytajcie mnie, co robią w kosmicznym pojeździe.
Klimat fantasy wzmaga obecność Michaela Praeda. Kiedy pojawia się na ekranie, niemalże słychać motyw muzyczny Clannad z kultowego serialu, a dodatkowo gra on tu romantyczną postać, uwięzioną na statku niczym księżniczka w ciemnej wieży i marzącą o choćby chwili prawdziwej wolności i prawdziwego uczucia. Te zabiegi nie dodają produkcji powagi, ale specyficznego klimatu – na pewno. Po tym, jak Ridley Scott i James Cameron pokazali, że kosmos jest mroczny, ciemny i groźny, Robert Collector próbował straszyć mieszaniną Sigmy i Pi z przaśnym wideoklipem (co momentami działa hipnotyzująco). Nie wykazał żadnego talentu w kwestii prowadzenia aktorów czy budowania napięcia. Nie celował w oryginalność wizji – wziął swoje z Odysei kosmicznej, Obcego czy Lśnienia i zlepił na piankę do włosów. Podobno najwięcej siły włożył w to, aby każda kobieta na planie choć trochę przypominała jego żonę. Unieważnił tym samym jakiekolwiek szanse na stworzenie SF w tonacji serio, a sam skrył się pod pseudonimem. I oczywiście dał nam tysięczny już film, w którym załoga może wklepać w komputer (w ludzkim języku) dowolne pytanie i uzyskać odpowiedź (w ludzkim języku).
Podobne wpisy
Od zwałów kasetowego trashu obraz wyróżnia jednak wspomniany klimat. W Nocnych najeźdźcach kreuje go w dużej mierze muzyka Douga Timma – elektroniczny pean na cześć Vangelisa i Kitaro. Dziś trudno orzec, czy bardziej tandetna, czy ujmująco oldskulowa. Pomimo że film to jedna wielka smuga kiczu, na jakimś poziomie wciąga. Jesteśmy ciekawi rozwoju wydarzeń i wyjaśnienia zagadek. Ścieżka dźwiękowa do wtóru z “przedymieniem” tytułu zasnuwa mózg i sprawia, że w przyjemnym półśnie oglądamy dramatyczno-anemiczne sceny urągające wszelkiej logice. Efekty specjalne to standard kasetowej klasy B – nikt nie zawiśnie z ręką pełną chipsów w połowie drogi do ust, oniemiały ze zdumienia. Całość przypomina trochę teatr telewizji i rozsiewa solidny urok retro. George R.R. Martin żywi wobec filmu ciepłe uczucia, bo ten w jakimś stopniu popchnął jednak do przodu jego karierę. Ja za to mogę mówić o przyjemnym średniaku. Rzecz jednorazowego użytku i chyba tylko dla miłośników nietypowych doznań.