NIE DO PRZEBACZENIA. Western, któremu blisko do dreszczowca

Koniec końców okazuje się jednak, że Rachel w istocie jest dzieckiem z plemienia Kiowa. William Zachary nie zabrał jej zaś z miejsca mordu białych osadników, lecz masakry dokonanej na Indianach. Gdy wychodzi to na jaw, Huston nie zostawia miejsca na wątpliwości. Od głównych bohaterów Nie do przebaczenia momentalnie odwracają się wszyscy, nawet krewni i wieloletni współpracownicy. Sam Cash Zachary nie chce mieć z Rachel nic wspólnego, a następnie błyskawicznie opuszcza ranczo. Rodzina z przerażającą lekkością debatuje o wypędzeniu dziewczyny, która jeszcze kilka godzin wcześniej była ich ukochaną siostrzyczką. Indiańska krew jest tutaj jak choroba zakaźna, a Rachel traktuje się niczym trędowatą, której obecność gwarantuje rychły wybuch śmiercionośnej epidemii. Nie do przebaczenia portretuje rasizm z całą jego ohydą — pozbawiony skrupułów, sentymentów, rozsądku czy litości.
Podobne wpisy
Huston pokazuje tutaj swoje nieprzeciętne umiejętności reżyserskie, kreując gęstą atmosferę od samego początku, nawet w scenach iście sielankowych. Te bowiem przeplatane są powrotami tajemniczego jeźdźca, którego reżyser prezentuje niemal w sposób nierzeczywisty. Kelsey, bo takie nazwisko nosi starzec, pojawia się znikąd, stojąc bez ruchu po drugiej stronie rzeki niczym morderca z horroru czy wychodząc zza drzewa z opętańczym spojrzeniem. Kapitalna jest zwłaszcza scena swoistego polowania na intruza, w którym biorą udział Ben i Cash. Huston umieszcza swoich bohaterów w kaktusowym zagajniku i ogranicza pole widzenia (zarówno ich, jak i widza) za pomocą burzy piaskowej. W efekcie Kelsey kojarzy się z upiorem, który wyłania się z mgły, by w mgnieniu oka zaatakować i równie szybko rozpłynąć się w powietrzu. Nie do przebaczenia ikonograficznie jest westernem, bez dwóch zdań, ale jeśli chodzi o narrację oraz nastrój, zdecydowanie bliżej mu do dramatu z elementami dreszczowca.
To film oparty na nieustannej niepewności i lęku wprowadzanych bardzo prostymi środkami. Bohaterowie siedzący dłuższą chwilę w ciemnym domu, raz po raz wyglądający przez okno, za którym czeka trzech Indian, to rzecz właściwie banalna, ale tutaj wypychająca na krawędź fotela. Najbardziej imponująca jest scena schwytania Kelseya i doprowadzenia go przed oblicze sprawiedliwości. Huston, wraz z operatorem Franzem Planerem, filmuje całość w ciemnościach, jedynie z kilkoma źródłami światła. Dzięki temu moment kulminacyjny Nie do przebaczenia zyskuje klimat rodem z najlepszych thrillerów. Starszy mężczyzna wyjawia mieszkańcom osady straszliwą prawdę, a przerażenie na ich twarzach jest potęgowane przez słaby blask latarni i ognia.
I kiedy wydaje się, że mamy do czynienia z filmem wybitnym, odważnym tematycznie i rewelacyjnym warsztatowo, następuje zwrot. Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, zabójczy dla całości dzieła. Po przywołanej w poprzednim akapicie kulminacji następuje całkowite odwrócenie właściwie od wszystkiego, co do tej pory zostało powiedziane. Bo Nie do przebaczenia zapomina o całym temacie rasizmu, napięciu i nieoczywistości. Indianie, chcący po raz kolejny odebrać Zacharym Rachel, tym razem spotykają się z agresywnym oporem ze strony zabarykadowanej w domu rodziny. W tym momencie rozpoczyna się na wskroś konserwatywna, bezmyślna jatka. Bohaterowie zaczynają wycinać w pień całe plemię Kiowa, mordując kolejnych jego członków z fanatycznym zaangażowaniem. Rachel nie jest już rozdarta pomiędzy swoim pochodzeniem a miłością do przybranej rodziny. Gdy słyszy z ust Bena pozwolenia brzmiące: „sama wybierasz, kim chcesz być” i „to broń zabija, nie ty” (sic!), staje się bezwzględną morderczynią strzelającą do Indian jak do kaczek.
Rasizm, niepewność, rozbicie tożsamości — wszystko to znika, ustępując miejsca ordynarnej masakrze, jaką na Kiowa przeprowadza familia Zacharych. Fakt, nie można całej sekwencji odmówić realizacyjnego kunsztu, bo finał jest szalenie dynamiczny i nieustannie trzymający w napięciu. Tyle że jest to napięcie wyjęte wprost z czarno-białego (dosłownie i w przenośni) westernu lat 30., a nie dzieła, które przez półtorej godziny było kapitalnym dramatem społecznym o zacięciu antyrasistowskim. Ponoć Huston nieustannie spierał się z produkującą Nie do przebaczenia firmą Hecht-Hill-Lancaster w kwestiach tematycznych. Producenci oczekiwali filmu prostego i niezbyt kontrowersyjnego, reżyserowi zaś zależało na dziele znacznie śmielszym w wymowie. Efekt końcowy jest sporym rozczarowaniem — wspaniałe dwa pierwsze akty zostają przyćmione absurdalnym finałem.
Pozostaje żałować, że zachowawcze podejście producentów uśmierciło tak kapitalny projekt, który mógł stać się jednym z największych osiągnięć w karierze Johna Hustona i amerykańskiego kina lat 60. w ogóle. W efekcie dostaliśmy wybitny film z pogranicza dramatu społecznego i dreszczowca zniszczony przez nielogiczne, rozczarowujące zakończenie. Mimo wszystko antyrasistowski, odważny wydźwięk połączony z fantastyczną reżyserią sprawiają, że z Nie do przebaczenia warto się zapoznać i zapamiętać to, co się w nim udało. A koniec końców udało się naprawdę wiele.