MUMIA: GROBOWIEC CESARZA SMOKA. Przerażające zwieńczenie serii z Brendanem Fraserem
Jestem fanem obu filmów o przygodach Ricka O’Connella i jego ekipy, które wyszły spod ręki Stephena Sommersa. To nieskrępowana niczym rozrywka, która powstała jeszcze w czasach, kiedy zdziecinnienie Hollywood dopiero stawało się zauważalne; efektowna a nie efekciarska, nieźle balansująca na granicy pomiędzy fabularnym i historycznym przegięciem, skrząca dowcipem i radująca oczy starannie wykonaną akcją oraz realizacją. Faktem jest, że część druga była słabsza, trochę wtórna, bardziej naciągana, już lekko efekciarska, lecz ciągle broniła się tempem, humorem oraz niezłym aktorstwem i stanowiła miły dla oka przykład kina przygodowego początku XXI wieku. Dlatego też po Grobowcu Cesarza Smoka oczekiwałem filmu skrzętnie dopełniającego trylogię, a nawet lobbowałem, że może się okazać jednym z najlepszych blockbusterów sezonu. Mojej niezachwianej wiary nie zmąciły nawet pierwsze oceny zza oceanu, wszak filmy Sommersa nigdy wielkim poważaniem się nie cieszyły. Moje obawy zwiększyły się po pierwszych piętnastu minutach filmu, a nadzieje zginęły śmiercią tragiczną po niespełna pół godzinie.
Przez resztę seansu oczekiwałem końca i przecierałem oczy ze zdumienia, jak Rob Cohen, człowiek odpowiedzialny za wspaniałego Ostatniego Smoka, mógł popełnić takie dziwo. Grobowiec Cesarza Smoka nie jest filmem słabym, nie jest filmem złym – jest filmem koszmarnym! To idealny, podręcznikowy wręcz przykład (gdyby ktoś takowy podręcznik napisał) filmu skierowanego pod tego przysłowiowego już amerykańskiego nastolatka, który na film przychodzi nażreć się popcornu i chipsów, pośmiać z dowcipów o kupach czy rzygowinach i wyjść po seansie usatysfakcjonowany brakiem powodów do jakiegokolwiek myślenia.
Nie jestem przeciwnikiem odmóżdżaczy z Fabryki Snów. Sam często lubię się rozerwać na tego typu produkcji, ale musi ona prezentować sobą coś więcej niż poskładanie do kupy wszelkich możliwych elementów, które badanie rynku wykazało jako priorytety. W filmie Cohena napakowano tego tak wiele, że aż głowa boli, i niestety zrobiono to z gracją Uwe Bolla, tak, że miejscami nowa Mumia przypomina niesławną serię o pewnym bibliotekarzu. Kilka motywów ma potencjał, ale praktycznie żaden element składowy filmu nie działa prawidłowo, co tu dopiero pisać o łączeniu ich w całość. Fabuła, która w obu Mumiach Sommersa była mniej lub bardziej pretekstowa, u Cohena… nie istnieje. Choć to nie do końca trafne określenie, ponieważ film opowiada pewną historię, do której dopisuje quasi-historyczną otoczkę. Żył sobie potężny cesarz (piątaka temu, kto mi wyjaśni co ten pan miał wspólnego ze smokami zanim w XX wieku stał się chodzącymi zwłokami), który miał ambicję panować nad światem. I może by mu się to nawet udało, gdyby nie stracił głowy dla nieśmiertelności (i kobiety). W efekcie dosyć melodramatycznego ciągu wydarzeń, wraz z armią został zamieniony w terakotową ciekawostkę, która we współczesnym świecie (tak na oko lata 50. dwudziestego wieku) stanowi kolejną fascynującą podróżników chińską legendę. Ale to mamy w prologu, tak naprawdę od momentu ożywienia mumii (czy można mumią nazwać zaklętego w terakotę Chińczyka?) następuje wolna amerykanka, w której banał mieszany jest z wszelkiego rodzaju kliszami, efekty specjalne przesłaniają całość niczym grad strzał zakrywający niebo w 300, a pod względem “uatrakcyjniania” historii scenarzyści prześcigają chwilami Skarb Narodów 2.
Dalszy ciąg fabuły wygląda w dużym skrócie następująco: Alex, niedojrzały, pragnący sławy O’Connell junior, jest skłócony z rodzicami, którzy znudzeni nudną egzystencją nowobogackich Angoli wyruszają na misję do Szanghaju, jak za dawnych czasów. Dołączają tam do brata Evelyn, Jonathana, który prowadzi sobie spokojnie knajpę w tym pięknym mieście. W efekcie ożywienia cesarza Hana muszą stać się na nowo rodziną (sic!). Dołączają do nich dwie niemłode panie, strażniczki grobu Hana, a w tle biegają zbuntowani chińscy żołdacy pod wodzą wiecznie niezadowolonego generała. Czyli pouczająca historia rodzinna, wzruszająca inaczej historia miłosna (bo junior musi się oczywiście zadurzyć) oraz schemat goniący na złamanie karku schematy znane z poprzednich części. Wszystko podszlifowane komputerowo. Scenarzyści mieli kilka fajnych pomysłów, ale starczyło ich niestety jedynie na szybko umykające tło. Miło się więc ogląda takie smaczki jak szanghajski bar “U Imhotepa” czy udanie powtarzane schematy (intertekstualnością tego nie nazwę) z części pierwszej, w których Rick oraz Jonathan choć na chwilę przypominają postaci, które wielu widzów pokochało. Niestety to jedynie kilka jasnych punkcików na mapie ogólnego niechlujstwa. Szczytem przestępstwa na kinie jest niemal harlequinowa historia miłosna pomiędzy juniorem i Chinką Lin – jak dziecięciem będąc bawiłem się żołnierzykami, daje głowę, że podobne historie wychodziły mi lepiej. Podczas seansu przyszło mi do głowy porównanie z niedawnym Wanted – Ścigani, z tym, że Bekmambetow maksymalnie przegiął fabułę dla samego efektu, ironicznie wykorzystał hollywoodzkie możliwości, by sprawdzić, co można z nich utkać i przedstawił całość z dużym przymrużeniem oka. Natomiast celem Cohena i spółki było wciśnięcie jak największej ich ilości dla “ulepszenia” fabuły.
Nie da się wyjaśnić tego, co się dzieje na ekranie za pomocą konwencji. Po prostu się nie da. Konwencja to była w części pierwszej i trochę naginana w drugiej – kino przygodowe, w którym należy wysłać ponownie w zaświaty pewnego nie do końca słusznie przeklętego trupa (chciałbym zwrócić uwagę na dysonans pomiędzy walczącym o odzyskanie ukochanej Imhotepem, a Hanem, który w swoich ambicjach panowania nad światem prezentuje się mizernie). To była konwencja kina nowej przygody, którego Mumia jest całkiem niezłym przedstawicielem. Dziwne połączenie kalki filmów o Indianie Jonesie z typowo horrorowym szwarccharakterem kojarzącym się głównie z facjatą Borisa Karloffa – połączenie, które jakimś cudem zadziałało. W części trzeciej wszystko jest podporządkowane słowu ‘więcej’. Więcej akcji, więcej lokacji, więcej postaci, więcej (w teorii) atrakcji. Szkoda, że nie przekłada się to choćby w małym stopniu na poziom filmu. Jest tak efekciarsko, że nierealność bije z każdego kadru. W części pierwszej chodząca mumia nie sprawiała takiego wrażenia, bowiem była żywcem wyjęta z bajki dla dorosłych i osadzona w odpowiednim kontekście, doprawiona szczyptą humoru i ironii. Imhotep wraz ze swoimi plagami, ścianą piasku pożerającą samolot czy mumiami-strażnikami robił wrażenie, potrafił również przerazić. Han po prostu jest, nie wywołuje żadnych emocji, nie wspominając nawet o uśmiechu. Przepaść czuć również w dowcipie prezentowanym w trójce – choć zdarzają się chwile autentycznego śmiechu (króluje w tym pilot ‘Mad Dog’), to za moment pojawia się jakiś lichy dowcip w stylu rzygającego jaka albo komputerowego Yeti bawiącego się Chińczykami w mecz rugby.
Przy wszystkich swoich wadach, robiąc Mumie, Sommers nie był jeszcze aż tak zmanierowany pod względem efektów komputerowych i prowadzenia historii (dopiero w Van Helsingu przekroczył granicę, nie w Mumia powraca). Potrafił tak poprowadzić fabułę, by dać swoim aktorom okazję do zaprezentowania swoich vis comica (z czego Fraser i Hannah skrzętnie korzystali), umiał powiedzieć stop akcji i włożyć do filmu sceny rzutujące na rozwój postaci, udowodnił, że potrafi puścić oczko do widza itd. Ufał aktorom i scenariuszowi, efekty specjalne stanowiły dodatek do przygody, fantastycznej w swojej nierealności. Prawda jest taka, że Sommers to lepszy lub gorszy rzemieślnik, Cohen zapomniał nawet co to oznacza. Zastanawiam się w ogóle, na czym polegała rola reżysera podczas kręcenia filmu – chyba, że się mylę i twórca xXx oraz Szybcy i Wściekli ciężko pracował po nocach nad wygładzaniem głupot scenariuszowych. Niestety, wątpię w tę teorię. Trzecia Mumia stała się efekciarskim kinem spod znaku najnowszych procesów komputerowych, w którym to przygoda została dodatkiem do pokazania możliwości oraz budżetu. Kolejnym kroczkiem Roba Cohena do zamienienia swoich filmów w renderowane gry komputerowe. A to jest smutne.
Co mnie najbardziej zdziwiło, powiedziałbym nawet zniesmaczyło, to sposób w jaki zostali potraktowani starzy bohaterowie. O nowych, czyli o Hanie, Zi Juan oraz Lin nie piszę, ponieważ odgrywają role odpowiednich dodatków (choć należy przyznać, że Jet Li wypada najlepiej z ekipy aktorskiej). Najbardziej dostało się Evelyn. Brak Rachel Weisz jest wyraźny, bowiem jej słodkie gapiostwo i celne ripostowanie brawury Ricka dodawało uroku całości. I tak jak staram się nie używać przesadnie mocnych określeń, tutaj nie mam innego wyjścia – Maria Bello jest żałosna w swoich próbach wpasowania się w rolę Evy, naśladowania mimiki Weisz i sileniu się na angielski akcent. Zamiast wykreować nową twarz swojej postaci, szczerzy zęby w głupim uśmiechu, który jej po prostu nie pasuje. W efekcie od pierwszych minut nie nadaje się do oglądania. Grający syna O’Connellów, Luke Ford jest może nawet jeszcze gorszy, gdyż za grosz nie posiada umiejętności aktorskich – ktoś odpowiednio go skwitował twierdząc, że przy nim Brendan Fraser wygląda jak Al Pacino. John Hannah stara się jakoś ratować Jonathana przed zakusami scenarzystów, by zrobić z niego jedynie dostarczyciela one-linerów, ale jest wyraźnie zmęczony odgrywaniem ciągle tego samego. Jego postać nie zmieniła się ani o jotę, a jest starsza o jakieś 10-15 lat. Najlepiej z tej stawki wypada Rick O’Connell Frasera, który nawet po przyprawieniu gęby znudzonego bogatym życiem Angola potrafi przypomnieć sobie czasem swoją dawną przyprawioną cynizmem brawurę. Inna sprawa, że tych momentów nie ma zbyt wiele, bowiem szanowni scenarzyści wydają się robić wszystko, żeby nie dopuścić aktorów do “przejęcia władzy” nad rażącym sztucznością filmem. Gdzieś w tej przerwie pomiędzy Mumia Powraca i koszmarkiem Cohena seria straciła tempo, styl i przygodowy pazur (malkontentów odsyłam do prologu Mumii z Legią Cudzoziemską stawiającą czoła najeźdźcom). Przeładowana wizualnie opowieść zamiast odmóżdżania, mdli i każe coraz poważniej zastanawiać się nad kondycją i przyszłością tego typu kina.
Podobne wpisy
Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka, to przerażające zwieńczenie serii, które nie powinno było w takiej formie powstać. Nie pomaga sentyment do postaci i wcześniejszych filmów, bowiem paradoksalnie pomimo zachowania tego samego fabularnego schematu, film Cohena nie posiada przygodowo-komediowego ducha dylogii Sommersa – nie ma filmowej duszy, którą zastąpił nowoczesny procesor. Ciągle nie potrafię zrozumieć, jak to się stało, że potencjał, jaki tkwił w zapowiedzi, został tak bezczelnie zmarnowany. Żywię głęboką nadzieję, że plany kręcenia kolejnych odsłon przygód Komputera z rodziną O’Connellów w tle, zostaną bezpiecznie zweryfikowane przez amerykański box-office i stłamszone w zarodku. Ale znając życie, czas udowodni, że się mylę. Chociaż w Polsce nie wbijajmy kolejnych gwoździ do trumny Ricka O’Connella. Nie zasługuje na to.
Tekst z archiwum film.org.pl