MRUGNIJ DWA RAZY. Zapominanie to dar [RECENZJA]
„Potrzebuję pieprzonych wakacji” – mówi do własnego odbicia Frida (Naomi Ackie), główna bohaterka Mrugnij dwa razy. Jej sytuacja finansowa sprawia, że o wakacjach może jedynie pomarzyć. Zza lustra w łazience wyciąga plik banknotów – hajs skitrany na czarną godzinę. Czymś trzeba opłacić zaległy czynsz za mieszkanie. A potem szybko do pracy: kelnerować na bankiecie pełnym celebrytów. W torbie Frida chowa jednak nie tylko strój pracowniczy, ale również kolorową sukienkę i buty na obcasie. Kiedy surowy przełożony odwraca wzrok, kobieta szybko przebiera się i wtapia w tłum. Jest jak Kopciuszek polujący na Księcia z sześcioma zerami na koncie – i polowanie kończy się sukcesem. Frida wpada w oko Slater Kingowi (Channing Tatum), najbogatszemu z najbogatszych. Zamiast wracać do nieopłaconego mieszkania, leci razem z koleżanką na prywatną wyspę świeżo poznanego miliardera. Marzenia się spełniają: dlatego warto się czasem zastanowić, czego sobie w życiu tak naprawdę życzymy.
Debiutująca w roli reżyserki Zoë Kravitz konstruuje set up rodem z powieści kryminalnej Agathy Christie. Rajska wyspa, ekscentryczni goście i beztroska zabawa, nad którą unosi się cień nadchodzącej katastrofy. A potem puf: trup. I kolejny, i kolejny – tak długo, aż nie będzie już nikogo. Nie tym razem. Kravitz i jej współscenarzysta E.T. Feigenbaum bawią się z naszymi oczekiwaniami. Skutecznie mylą tropy, nieustannie stosując retardację – zawiązanie akcji zajmuje na dobrą sprawę ponad połowę filmu. Wcześniej oglądamy, jak bohaterowie korzystają z wakacji, popadając w przyjemną rutynę. Poranny drink nad basenem, popołudniowy blant z koleżankami, wykwintna kolacja, a na koniec solidna dawka MDMA i obowiązkowe tarzanie się po trawniku. Łatwo stracić poczucie czasu. I tracimy je razem z bohaterami – bo dopóki zagadka pozostaje zagadką, dopóty Mrugnij dwa razy ogląda się naprawdę świetnie. Eleganckie zdjęcia Adama Newporta-Berry (operatora odpowiedzialnego m.in. za kilka odcinków Euforii) wprowadzają nas w świat luksusu i przepychu, budując złudne poczucie bezpieczeństwa. Teledyskowy montaż dynamizuje narrację, a jednocześnie pozwala przemycić między ujęciami kilkusekundowe wyjątkowo niepokojące wizje przyszłości/przeszłości. Wszystkie wydarzenia przefiltrowane są tu bowiem przez poszatkowaną perspektywę Fridy: fabularne puzzle układamy więc powoli, wspólnie z bohaterką – detektywem amatorem i ofiarą w jednym.
Zagadka jak to zagadka – kiedyś musi zostać rozwiązana. Od tego momentu film Kravitz, niestety, zaczyna pikować. I nie chodzi mi o sam twist fabularny – nie uważam, tak jak co niektórzy recenzenci, że jest on rozczarowujący; że razi oczywistością i pozostawia z poczuciem niedosytu. Metafora w nim zawarta jest klarowna, ale sprawna – broni się zarówno w teorii, jak i w praktyce. Prawdziwe problemy zaczynają się kilka minut później. Kiedy wszystkie karty są już na stole, Kravitz inscenizuje krwawą jatkę, która – przynajmniej w założeniu – ma mieć działanie katartyczne. Trochę tak jak w Pewnego razu… w Hollywood (reżyserka wymienia zresztą kino Quentina Tarantino jako jedno z głównych źródeł inspiracji): w finale skumulowane napięcie zostaje uwolnione. Zemsta, ba, sprawiedliwość dziejowa dokonuje się na naszych oczach. Wystarczy jednak zaledwie kilka scen, abyśmy zorientowali się, że Kravitz brakuje inscenizacyjnego talentu autora Pulp Fiction. Kolejne śmierci są nudne i generyczne: reżyserka odhacza je tak, jak odhacza się produkty na liście zakupów. Żadne z morderstw nie szokuje, żadne nie przynosi też odbiorczej satysfakcji – choć przecież nareszcie giną ludzie, którzy innym zgotowali piekło. Tak jak w przypadku większości filmów Tarantino, tak i przy okazji debiutu Kravitz wśród opinii publicznej pojawiły się zarzuty dotyczące wulgaryzacji przemocy. Szczerze mówiąc, kompletnie ich nie rozumiem: aby coś było wulgarne, najpierw w ogóle musiałoby być „jakieś”.
Mrugnij dwa razy generalnie jest filmem nierównym: również aktorsko. Spisuje się tu przede wszystkim Naomi Ackie – aktorka świetnie odnajduje się w komediodramatycznych duetach, najpierw z Alią Shawkat, a następnie z Adrią Arjoną. Znakomicie operuje też spojrzeniem, w którym dominuje naiwna ekscytacja, z czasem wyparta przez strach i zagubienie. Imponuje Channing Tatum – poszerzający swoje stricte komediowe emploi o zaskakująco mroczną kreację zdegenerowanego miliardera. Reszta obsady, a zwłaszcza jej męska część, leci natomiast na autopilocie – winnym albo brak czasu ekranowego, albo szkicowy materiał wyjściowy. Simon Rex, którego osobiście uwielbiam, właściwie powtarza tu swoją rolę z Red Rocket. Haley Joel Osment ma jeden ciekawy, choć niezbyt długi monolog – poza tym jedynie się uśmiecha i brzdąka wesoło na banjo. Christiana Slatera i Kyle’a MacLachlana równie dobrze mogłoby w debiucie Kravitz nie być – ale są i firmują dzieło koleżanki po fachu swoimi nazwiskami. Brakuje w Mrugnij dwa razy wyrazistych postaci drugoplanowych: cechy charakterystycznej dla każdego dobrego kryminału. Bohaterów i bohaterek, którzy ożywiliby świat przedstawiony i sprawili, że w trakcie seansu obchodziłoby nas coś więcej niż tylko uporządkowanie fabularnej układanki.
„Zapominanie to dar” – powtarza z uporem maniaka bohater grany przez Channinga Tatuma. Zapominamy o wyciąganiu naczyń ze zmywarki, rozwieszaniu prania i innych obowiązkach domowych. Zapominamy o Dniu Matki i urodzinach kolegi z pracy. Zapominamy o grzechach celebrytów, którzy kajają się pokornie w social mediach. Gdybym był złośliwy, a czasem jestem, napisałbym, że zapominamy też o filmach – najczęściej tych przeciętnych, bo te naprawdę dobre i wyjątkowo słabe zapisują się w naszej pamięci na stałe. Debiut Zoë Kravitz, choć niepozbawiony elementów interesujących, miejsca w głowach widzów raczej nie zagrzeje.