MONSTER HUNTER. Nędzna adaptacja gry komputerowej
Wszystko wskazuje na to, że Monster Hunter zaliczy klapę. Nie da się tego jeszcze powiedzieć z całą stanowczością, ponieważ de facto film wciąż zarabia. Jego premierę przełożono z września na grudzień 2020 roku i od tamtej pory kopia filmu w ograniczonej dystrybucji przemierza kina na całym świecie. Przykładowo – dopiero 26 marca ma pojawić się w Japonii. A to właśnie widownia tego kraju może być Monster Hunter najbardziej zainteresowana, z racji tego, iż film jest luźną adaptacją gry komputerowej japońskiego studia Capcom.
Już teraz jednak widać jak na dłoni, że liczby nie są zadowalające. Film kosztował producentów okrągłe 60 milionów dolarów. Kilka miesięcy od premiery widowiska zdołał wyciągnąć ze światowych kina jedynie połowę tej sumy. Zapewne producenci winę tej sytuacji będą upatrywać w pandemii COVID-19, która uniemożliwiła rozwinięcie skrzydeł i pełną dystrybucję. Prawda jest jednak taka, że to najzwyczajniej w świecie film nędzny i w pełni zasługujący na mizerne zainteresowanie, jakim się obecnie cieszy. I piszę to przy uwzględnieniu szczerej sympatii, jaką darzę twórczość Paula W.S. Andersona.
To już siódmy film oparty na grze komputerowej, w którym Milla Jovovich wystąpiła w kolejnej wersji heroiny wielkiego ekranu. To też szósty film, w którym aktorka zagrała w filmie reżyserowanym przez Paula W.S. Andersona, będącego prywatnie jej mężem i ojcem dwójki córek. Ciekawy sobie państwo Anderson wymyślili sposób na zarabianie pieniędzy, nie powiem. Pewnie niemałą kwotę budżetu trzeba wygospodarować na zasilenie kontraktów takiego małżeństwa. Scenariusze filmów Andersona są wyraźnie tworzone pod żonę, tak, by znaleźć uzasadnienie dla jej zatrudnienia. Widać to nawet tam, gdzie Jovovich nie gra pierwszych skrzypiec. W Trzech muszkieterach bardzo wyraźnie poszerzono rolę kobiecą, jak mniemam, specjalnie dla Jovovich. Nie ma to jak sposób na biznes, dużo szczęścia życzę, ale niestety jakość wspólnych projektów pary od pewnego czasu woła o pomstę do nieba. Czy wy również macie wrażenie, że odkąd Paul W.S. Anderson tworzy z Jovovich, jego filmy schodzą na psy?
Po Mortal Kombat i serii Resident Evil Paul W.S. Anderson wraca do swojej ulubionej stylistyki gier wideo, odnosząc się w Monster Hunter do słynnej serii japońskich gier RPG studia Capcom. Gra jest dokładnie tak prosta w swych założeniach, jak prosta jest fabuła filmu. Bohater staje naprzeciw ogromnej bestii i musi ją zabić – to właściwie tyle. W filmie z 2020 roku bohaterem jest kapitan Artemis (owszem, nawiązanie do greckiej bogini łowów jest tu nieprzypadkowe), która wraz ze swym odziałem przenosi się do jakiegoś pustynnego świata pełnego ogromnych monstrów. Wraz z napotkanym Łowcą będzie musiała znaleźć sposób na pokonanie ogromnych rozmiarów przeciwników i przetrzeć sobie drogę do domu.
Podobne wpisy
Największym problemem Monster Hunter jest to, że nie ma on kompletnie żadnego pomysłu na fabułę. Cały punkt wyjściowy, czyli przeniesienie żołnierzy – niczym Dorotki w Czarnoksiężniku z Oz – do innego świata, jest niczym innym jak pretekstem do konfrontacji ich z potworami oraz stworzeniem dla speców od efektów specjalnych przestrzeni do pokazania swych możliwości. Pod tym względem film nie zawodzi, gdyż potwory wyglądają bardzo dziarsko, efektownie i przede wszystkim wiarygodnie, gdyż da się uwierzyć w ich siłę. Muzyka z elektronicznymi wstawkami także została dobrana odpowiednio do klimatu. Problem jednak leży w tym, iż Monster Hunter najlepiej ogląda się fragmentami, od sceny akcji do sceny akcji, bo to, co dzieje się pomiędzy nimi, nie gra żadnej istotnej roli. Nawiązując do jednej ze scen filmu – do czasu, gdy kamień nie opadnie na piasek, budząc podziemne żywioły, w filmie nie dzieje się absolutnie nic istotnego.
Moment, w którym reżyser i scenarzysta w jednej osobie postanawia nieco bardziej zawiązać fabułę, wprowadzając na ekran postać graną przez Rona Perlmana, następuje zdecydowanie za późno, bo na 20 minut przed finałem. I dokładnie tyle czasu zostaje później na sekwencję kulminacyjną, która stwarza wrażenie montowanej na dużym przyspieszeniu, odstając tempem narracji od bardzo leniwego, przydługawego i, co tu dużo mówić, bezsensownego pierwszego aktu historii Artemis. Będę złośliwy, ale trochę wygląda to tak, jakby Anderson nie usiadł w fotelu po montażu filmu i nie obejrzał w spokoju tego, co nakręcił, bo wówczas raczej szybko wyłapałby te dysproporcje.
To zatem kolejny przypadek filmu, którego zwiastun, z racji skondensowanej formy, jest lepszy od produktu końcowego. Ktokolwiek ma ochotę na przygodę spod znaku Monster Hunter, niech najlepiej wyposaży się w konsolę PS4, XBOX One lub dobrej marki komputer PC i sięgnie po grę Monster Hunter: World z 2018 roku. Ja tak właśnie zrobię, gdyż jakoś muszę wymazać i zrekompensować sobie złe wrażenie wywołane seansem tej napisanej i wyreżyserowanej niezwykle grubymi nićmi adaptacji.
Przeczytaj także:
8 udanych adaptacji gier wideo
Gry science fiction, które aż proszą się o filmową adaptację