MIASTECZKO SALEM. Jak wykastrować Stephena Kinga za pomocą wampirów [RECENZJA]
Stephen King namaszcza adaptacje swoich powieści obecnością wśród ekipy. Ma to jednak swoje konsekwencje. O nich jednak za chwilę. W przypadku Miasteczka Salem Gary’ego Daubermana King zajął się współprodukcją, więc zupełnie nie dziwi, że bronił filmu, gdy Warner nie chciało go pokazać – najpierw w kinach, a potem w ogóle przeciągało jakąkolwiek decyzję. Nakręcone w 2021 roku Miasteczko Salem trafiło jednak na Maxa, chociaż mamy 2024 rok. Ewentualny potencjał tytułu został jednak utracony, a teraz z pewnością żadna spektakularna sława go już nie czeka. Może ktoś w Warnerze podszedł do tematu bardzo racjonalnie, niehumanistycznie biznesowo i wziął pod uwagę zarobek z odpisów podatkowych versus dochód z biletów w kinach. Teraz sami możecie ocenić, co byłoby lepsze dla trzeciej adaptacji Miasteczka Salem i czy była ona w ogóle potrzebna.
Miasteczko Salem pojawiło się na rynku książkowym w 1975 roku, a w 1979 Tobe Hooper nakręcił pierwszą adaptację tej powieści, która dzisiaj już nieco śmieszy, a nie straszy. W 2004 zrealizowano kolejną wersję, tym razem dokładniejszą, w postaci miniserialu Mikaela Salomona ze znanymi aktorami w rolach głównych, lecz znów bez odpowiedniej dawki grozy. Było raczej obyczajowo, przynajmniej przez 1 godzinę, a na dodatek żadna tajemnica nie istniała. W 2021 roku za trzecią adaptację zabrał się specjalista od horrorów Gary Dauberman. On dał nam m.in. Zakonnicę, To, Annabelle, a więc filmy nieźle straszne. Opublikowane na Maxie Miasteczko Salem również idzie tą drogą. I chociaż nikt nie ukrywa od pierwszej sceny, że antagonistami są wampiry próbujące zdominować niepozorne, amerykańskie miasteczko, to ogólny klimat produkcji jest najmocniejszy z dotychczasowych adaptacji powieści. Ci jednak, którzy szukają zgodności z nią, mocno się zawiodą. Warto czytać napisy i słuchać, co się mówi, bo już na początku wyraźnie jest zaznaczone, że akurat to Miasteczko Salem jest oparte na motywach powieści Stephena Kinga; a to znaczy, że treść łącznie z finałem będzie luźną trawestacją obszernego tekstu – ponad 500 stron. W niecałe dwie godziny niemożliwe byłoby opowiedzieć tę historię. Poza tym reżyser postawił jednak na akcję, likwidując opisy problemów zwykłego życia mieszkańców zapyziałego miasteczka, co dla tekstu Kinga było ważne, bo kreśliło plastycznie świat, ale w filmie mogłoby znudzić. Dla Gary’ego Daubermana liczyła się więc głównie akcja, bazująca na walce z wampirami, z czym wiąże się niestety trochę problemów.
Muzyka pasująca do horroru, chociaż bez konkretnej, unikalnej twarzy. Zdjęcia sprawne, chociaż bez zachwycającego artyzmu, gra aktorska na dobrym poziomie, ale również daleka od wybitności; za to walka z wampirami bardzo konkretna, aż do osiągnięcia sporego poziomu kiczu. Tak więc z najnowszego Miasteczka Salem dowiemy się przede wszystkim, że wampiry boją się krzyża, a można go zrobić nawet ze szpatułek do oglądania gardła. Dobrze zrobiony krzyż świeci pomarańczowo-białym blaskiem, a człowieka świeżo ugryzionego przez wampira można uratować szczepionką na wściekliznę, a przynajmniej opóźnić przemianę. Dość więc płytko są te istoty potraktowane. Lepiej by również było, gdyby samo straszenie widzów było oparte na czymś więcej niż wyskakiwanie spragnionego krwi potwora zza rogu w piwnicy czy też wbijaniu mu kołka w serce. Chodzi mi o większą finezję w prezentacji grozy, bo gdy w Miasteczku Salem akcja się rozwija, a wampirów jest coraz więcej, sytuacji zaprojektowanych na te straszne wydarza się już tak wiele – i to podobnych – że kolejne coraz mniej straszą. Polecam zwłaszcza scenę w kościele, która jest przykładem pomieszania horroru z komedią. Za to otwierające się bagażniki samochodów, pełniących funkcje trumien, robią wrażenie. Ten moment akurat udało się sugestywnie sfilmować.
Najnowsze Miasteczko Salem arcydziełem nie jest, ale jako horror do okazjonalnego seansu sprawdzi się bardzo dobrze. Wspominałem wcześniej o pewnej Kingowości przekazu będącą bolączką filmów, które pisarz namaścił jako te wybrane. Z produkcją Daubermana nie jest inaczej. King zwykle się czepiał w adaptacjach swoich powieści płytkiego scharakteryzowania bohaterów, a największą wadą najnowszego Miasteczka Salem jest właśnie powierzchowność nie tylko bohaterów, ale co najważniejsze wampirów. Nie można się z nimi zżyć, zapamiętać, stworzyć konkretnego wizerunku pozytywnych bohaterów. Chociaż Lewis Pullman się naprawdę stara, to pozostaje gdzieś w rozkroku między Indianą Jonesem a Van Helsingiem. Ten drugi był przecież tak krytykowanym filmem, ale postać Draculi stworzona przez Richarda Roxburgha jest niesłuchanie zapamiętywalna, czego nie można powiedzieć o Kurcie Barlowie, który mógłby być równie dobrze jednym z wielu siepaczy mordowanych za pomocą drewnianych kijów od szczotek, a nie czarnych, wampirycznym charakterem z konkretną wizją ratowania swojego gatunku. I pod tym względem ta adaptacja zawodzi najbardziej, bo w poprzednich wersjach Barlowa grali naprawdę wielcy Rutger Hauer oraz Reggie Nalder. Trudno więc, ale zostanę jednak przy książce, a najnowsze Salem potraktuję jako jedną z wielu ciekawostek w gatunku horroru, której siła gdzieś się w trakcie seansu rozmyła, jak wampiry we mgle, uciekając przed świecącymi krucyfiksami. Stephen King po raz kolejny więc został wykastrowany z grozy – przez samego siebie.