ZAKONNICA. Nie taka straszna, jak ją malują
Zacznijmy od wyjaśnienia sobie jednej rzeczy. Zakonnica, nowy horror z uniwersum zapoczątkowanego Obecnością z 2013 roku, nie jest najmroczniejszym rozdziałem tej serii, jak głosi hasło reklamowe. Wprost przeciwnie – o ile jeszcze prolog i wiele początkowych fragmentów mogą sugerować ponure i straszne widowisko, o tyle po pewnym czasie ta posępność zaczyna zdradzać dużo bardziej rozrywkowe, by nie powiedzieć zabawowe, oblicze. Momentem przełomowym jest scena, gdy jeden z głównych bohaterów wpada do otwartej trumny w wykopanym dole, który nagle znika, a na nagrobku widnieje imię i nazwisko tej postaci. Kamera robi zdecydowany najazd na tablicę, muzyka Abla Korzeniowskiego podkreśla umowność sytuacji, a ja już wiem, że powaga Obecności oraz przesadna powaga Annabelle bezpowrotnie uleciały. Ostatecznie Zakonnicy bliżej do fantastycznych horrorów z drugiej połowy lat osiemdziesiątych, gdzie efektowność zastępowała strach, a Freddy Krueger przeobraził się z potwora w idola.
Podobne wpisy
Sam początek nie zapowiada jeszcze tak drastycznej zmiany. Mamy rok 1952. Opactwo w Rumunii, gdzie rozgrywa się akcja filmu, jest stosownie odosobnione i nieprzyjemne, a śmierć dwóch zakonnic ukazana w sposób niebudzący żadnych wątpliwości, że ze złem pod postacią demona w habicie nie ma żartów. Zaniepokojony Watykan wysyła tam ojca Burke’a (Demián Bichir), zajmującego się trudnymi do wyjaśnienia przypadkami, oraz siostrę Irene (Taissa Farmiga), która jeszcze nie złożyła swoich ślubów. Ich przewodnikiem staje się Francuzik (Jonas Bloquet), jak lubi o sobie mówić, zaopatrujący opactwo w jedzenie. Wkrótce po przyjeździe na miejsce bohaterów zaczynają nawiedzać różne zjawy, w tym tytułowa zakonnica.
Łatwo nazwać film Corina Hardy’ego rozczarowaniem. Pierwsza połowa, choć niezwykle atmosferyczna, jest wyjątkowo niemrawa, jump scare’y w większości przewidywalne, a obecność głównego czarnego charakteru (ponownie Bonnie Aarons) raczej zdawkowa. Bichir, Farmiga i Bloquet są bardzo dobrzy w swoich rolach, ale nie dla nich widzowie chcą obejrzeć Zakonnicę. Ta zaś niepokoi, a nawet straszy tylko w tych momentach, gdy pozostaje w bezruchu (a jest ich niewiele). Demoniczną bohaterkę poznaliśmy najpierw w Obecności 2 – również i tam najlepiej prezentowała się jako obraz na ścianie, nie zaś walczący z ludźmi potwór. Czy film z jej udziałem w roli głównej miał zatem jakiekolwiek szanse powodzenia, skoro demon straszy głównie charakteryzacją?
Na szczęście gdzieś w połowie tempo wyraźnie przyspiesza, atrakcja goni atrakcję, a Hardy uświadamia sobie, że lepiej czuje się w butach nie Jamesa Wana, pomysłodawcy serii, ale Sama Raimiego, twórcy Martwego zła. Od budowania napięcia i szukania sposobów na nagłe wyskakiwanie postaci zza kadru reżyser woli dynamiczną pracę kamery (zdjęcia Maxime’a Alexandre’a jeszcze nigdy nie były tak ruchliwe), głośne rzucanie bohaterami o ścianę oraz zawierzenie niedorzeczności, skutkujące horrorem wręcz ocierającym się o komedię. Nie sposób bowiem zareagować inaczej niż śmiechem na wieść o relikwii zawierającej krew Jezusa Chrystusa, która jest celem złej zakonnicy (pytanie „po co?” pozostaje bez odpowiedzi). Można też, jak Francuzik, na widok flakoniku z płynem powiedzieć „Holy shit” i żałować, że tłumacz nie przełożył tego zwrotu dosłownie. Hardy porusza się po terenie uczęszczanym obecnie w kinie grozy coraz rzadziej – nie porzuca tonacji serio na rzecz zgrywy ani nie tkwi do końca w powadze. Ma wyraźny problem, aby nadać całości jednolity kształt, lecz nie boi się pójść w zupełnie innym kierunku niż jego poprzednicy. Tym większa szkoda, że twórcy włączyli do Zakonnicy fragmenty Obecności. Nie dość, że są to dwa zupełnie różne horrory, to jeszcze grająca tu Taissa Farmiga jest w niektórych scenach uderzająco podobna do swojej siostry, Very, gwiazdy właśnie Obecności. Ktoś mógłby pomyśleć, że grają jedną i tę samą postać.
Reklamowana jako wydarzenie Zakonnica jest w rzeczywistości b-klasowym horrorem, z jednej strony kolejną częścią cyklu Wana, z drugiej próbką talentu Hardy’ego, który nonsens scenariusza Gary’ego Daubermana wykorzystuje niemal w kontrze do przyjętego szablonu. Pomagają mu w tym również nawiązania do innych filmów grozy. Jest niemalże dosłowny cytat z Twierdzy Michaela Manna, która również rozgrywa się w Rumunii w murach starej budowli, jest zakopany żywcem bohater i próba jego ratunku, niczym w Mieście żywych trupów Fulciego, jest drastyczność, a zarazem pewna umowność rodem z gotyckich filmów studia Hammer, finał zaś niesie z sobą przewrotność Nieustraszonych pogromców wampirów Polańskiego. Są to ciekawe, niepospolite tytuły. Być może dlatego Hardy stara się uczynić z Zakonnicy, mianowanej przecież najstraszniejszym horrorem całego uniwersum, a może i roku, coś niecodziennego. Ponosi porażkę, bo film ewidentnie pęka – w pierwszej połowie reżyser nieudanie próbuje podporządkować się wymogom jump scare’owej estetyki, za to w drugiej, pośród histerycznej bieganiny i efektownej walki z demonem, jest już sobą. Przyznam, że dopiero, gdy zrozumiałem intencje Hardy’ego, zacząłem się na filmie dobrze bawić. Ale czy właśnie na taką, nieco campową Zakonnicę wszyscy czekali?