MAVERICK. Nie bardzo Dziki Zachód
Mówiono, że western umarł, dopóki na początku lat dziewięćdziesiątych Kevin Costner nie nakręcił Tańczącego z wilkami, a Clint Eastwood Bez przebaczenia. Obsypane Oscarami filmy dały dowód, że można wciąż powiedzieć coś nowego w tym gatunku, a potwierdzeniem tego był wkrótce wysyp innych produkcji próbujących wskrzesić mit Dzikiego Zachodu, by wymienić choćby wielce rozrywkowe Tombstone, ambitnego, choć ostatecznie nieudanego Wyatta Earpa, kampowych Szybkich i martwych oraz poetyckiego Truposza. W całym tym towarzystwie komediowy Maverick Richarda Donnera wcale nie dziwi, choć możliwości jego powstania należy dopatrywać się nie tylko w rewitalizacji westernu, który wydawał się już od dawna martwy, lecz także w odkryciu przez Hollywood, że świetnym materiałem na kinowy przebój są stare seriale. Po wielkim sukcesie Rodziny Addamsów oraz Ściganego przyszedł czas na przygody sympatycznego pokerzysty z kręconego w latach 1957–62 tasiemca.
Bret Maverick, uzdolniony i nie stroniący od żartów karciarz, postanawia sprawdzić się w wielkim pokerowym turnieju, w którym kwotą wejściową jest dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Większość pieniędzy już ma, lecz to nie brak całej kwoty jest jego największym problemem. Poznana przy stoliku do gry Annabelle Bradsford okazuje się być uwodzicielską oszustką, również zmierzająca na turniej, a w międzyczasie utrudniającą Maverickowi życie. Dwójki tej, podczas wspólnej podróży, pilnuje szeryf Zane Cooper, starszawy i prostolinijny strażnik prawa, niezbyt przyjazny Bretowi. Jednak największym utrapieniem dla tytułowego bohatera okaże się niejaki Angel, także pokerzysta, a przy okazji łotr i zabójca, wynajęty, aby nie dopuścić Mavericka do turnieju.
Donner po nakręceniu trzech części Zabójczej broni postanowił odpocząć na chwilę od sensacyjnych klimatów, ale nie od Mela Gibsona. Aktor wydawał się idealnie trafiony jako przystojny i żartobliwy oszust, który nigdy nie kantuje przy stole, ale poza nim musi bardzo często kłamać. Maverick nie jest typowo westernowym bohaterem, który zawsze zachowa się stosownie do sytuacji. Potrafi posługiwać się bronią równie dobrze jak talią kart, lecz zgodnie z maksymą swojego tatusia, którego często cytuje, “ci, którzy walczą i uciekają, następnego dnia także biegają”. Oczywiście stać go na heroiczne czyny, jednak wpierw musi trochę ponarzekać i dać do zrozumienia swoim towarzyszom, że bez niego byliby zgubieni.
Podobne wpisy
Zresztą nie tylko główny bohater wydaje się być zaprzeczeniem westernowej tradycji. Angel jest ewidentnie czarnym charakterem opowieści, brutalem oraz wyjątkowo gniewnym typem, lecz i on ma momenty, w których niejako wyłamuje się przyjętym schematom. Potrafi zareagować jak tchórz, raz próbuje wyłgać się od zagrożenia żartem, a podczas finałowej gry potwierdza prostym skinieniem stwierdzony przez znienawidzonego rywala fakt. I nie jest to w żaden sposób niekonsekwencja ze strony grającego Angela, jak zwykle niezawodnego Alfreda Moliny, aby swojego bohatera przedstawić w ten sposób.
Donner wyczarowuje świat Dzikiego Zachodu, w którym nie uświadczymy tej dzikości. Zamiast tego mamy pełną humoru wizję najwspanialszego miejsca pod słońcem, gdzie nawet zło ukazane jest nieco lepiej, niż na to zasługuje. Gdzie zabawa stereotypami ukazuje Indian jako pokojowo nastawiony lud, który następnie zmuszony jest przeistoczyć się w klasyczne westernowe zagrożenie, bo jakiś dziany Rosjanin przyjechał do Ameryki i chce zobaczyć prymitywnych, acz dumnych czerwonoskórych. W pewnym momencie reżyser nawet przekracza granicę tej gatunkowej umowności, serwując nam jeden z lepszych żartów filmowych w historii, kiedy to w bankowego rabusia wciela się partner Gibsona z Zabójczej broni, czyli Danny Glover. Przez krótką chwilę rozbrzmiewa znajomy motyw muzyczny, a obaj panowie zastanawiają się, skąd się znają. Magia kina.