search
REKLAMA
Recenzje

MAŁA SZWAJCARIA. Wilhelm Tell by się uśmiał

Tomasz Raczkowski

17 sierpnia 2019

REKLAMA

Choć od złożenia broni przez ETA minęło już sporo czasu, Baskowie w dalszym ciągu kojarzą się z autonomicznymi dążeniami i poczuciem głębokiej odrębności od kastylijskiej Hiszpanii. Wizerunek stereotypowego mieszkańca Euskadii – w tradycyjnym berecie, machającego baskijską flagą i złorzeczącego na Madryt – jest niemal naturalnym motywem komediowym, podobnie jak etniczne niesnaski Półwyspu Iberyjskiego. Od takiego punktu widzenia wychodzą twórcy Małej Szwajcarii – pomysłowej, acz mało wyszukanej satyry na kwestie tożsamościowe, wciąż odbijające się mocnym echem w hiszpańskiej debacie publicznej.


Film w reżyserii Kepy Sojo opowiada o miasteczku Telleria, którego mieszkańców poznajemy w dzień ich niespełnionego święta – w wyniku obojętności polityków regionalnych i krajowych do skutku nie dochodzi ich upragnione przyłączenie do administracyjnej jurysdykcji autonomicznego Kraju Basków, z którego kulturową odrębnością się identyfikują. W dzień tego historycznego rozczarowania do miejscowości wraz z przyjaciółką ze studiów do miasta powraca syn burmistrza Gorka. Podczas wizyty u ojca Anselmo, zamieszanego w niejasne interesy, on i towarzysząca mu Yolanda odkryją w podziemiach lokalnego kościoła nieznany historykom grobowiec Waltera Tella, syna legendarnego Wilhelma. Odkrycie to doprowadzi do ustalenia niegdysiejszej przynależności Tellerii do Szwajcarii, w efekcie czego mieszkańcy z entuzjazmem zaczną zabiegać o przywrócenie ich małej ojczyźnie statusu kantonu, licząc na osiągnięcie tym sposobem upragnionej emancypacji.

Ostrze satyry proponowanej w Małej Szwajcarii skierowane jest w czytelny sposób na raz po raz powracające w Hiszpanii konflikty kulturowe oraz silnie zakorzenione w lokalnej polityce separatyzmy. Centralny motyw filmu w założeniu całkiem celnie punktuje absurdalność tożsamościowego zacietrzewienia, lokując dążenia mieszkańców Tellerii w sferze eskapistycznych sentymentów, odwracających uwagę od realnych potrzeb lokalnej społeczności i skłaniających do gonienia za mityczną przynależnością do tradycji, która ma w wyobraźni bohaterów przynieść im szczęście i dobrobyt. Koncept okazuje się jednak trafiony głównie w założeniu – jego wykonanie pozostawia już wiele do życzenia. Trudno nie poczuć bowiem zawodu, że absurdalny, ale i dający duże pole do popisu w sferze komedii oraz społecznego komentarza punkt wyjścia jest w zasadzie zatrzymany na poziomie kabaretowego skeczu (czy może raczej „śmiesznego filmiku” na YouTubie). Po wprowadzonym niemal na samym początku zwrocie akcji w postaci odkrycia szwajcarskiego dziedzictwa miasta fabuła pospiesznie gna do przodu w sposób najprostszy i najbardziej przewidywalny z możliwych. W efekcie satyra zamiast cięta okazuje się banalna, wytracając szybko impet na natłoku karykaturalnych postaci i schematycznych do bólu wątków.


Jeszcze bardziej pozbawione polotu od przeprowadzenia głównego wątku są bowiem oplatające go historie poboczne. Żadna postać nie wybija się ponad charakter wyświechtanej figury – dobroduszny syn, zaborcza matka, ambitna dziewczyna, nieudolny burmistrz itd. Tym gorzej odbija się to na jakości filmu, że większość humoru ma opierać się właśnie na interakcjach postaci, w efekcie ich płaskości zaś częściej skłania do przewracania oczami niż do śmiechu. Umiarkowanie bawi też humor sytuacyjny, sprowadzający się najczęściej do farsowych motywów w rodzaju mylnego rozpoznania sekretarz stanu jako prezydenta, wpadania do krypty pod posadzką czy rubasznego upodabniania się do stereotypowej szwajcarskości. W obliczu niedomagania centralnego motywu to właśnie dialogi i komizm poszczególnych epizodów mogły ratować Małą Szwajcarię, niestety w tym wymiarze hiszpański film jest nieubłaganie konsekwentny. Do tego stopnia, że szybko można złapać się na wrażeniu, że w kółko powtarzane są dwa te same żarty na krzyż, ale każdorazowo dla niepoznaki w zmienionych słowach.

Film zawodzi więc zarówno w warstwie społecznego komentarza, jak i pod względem jakości humoru. Małą Szwajcarię można odbierać jako uboższego, bardziej topornego krewnego francuskich komedii w stylu Zupełnie Nowy Testament czy Za jakie grzechy, dobry Boże, w podobny sposób krojonego na miarę umiarkowanych poglądów i potrzeby sympatycznej rozrywki na niedzielne popołudnie. Grzechem hiszpańskiego filmu jest przede wszystkim nijakość, brak polotu i narracyjna anemia. Trudno po prostu znaleźć interesujący punkt zaczepienia w przesadnie prostej fabule. Kilka razy można się uśmiechnąć, ale to wszystko. Brakuje tu jakości żartów, a także nerwu w ich przekazywaniu. A niestarannie opakowany absurd częściej przeszkadza, niż śmieszy. Z kolei jako osadzony krytycznie komentarz do współczesnych zjawisk społeczno-politycznych Hiszpanii film Sojo po prostu się nie broni – za bardzo trzyma się powierzchownych spostrzeżeń i zbyt niefrasobliwie porzuca refleksje nad socjoekonomicznym kontekstem działań poszczególnych bohaterów. Błahe to i mało zabawne. Dobrze chociaż, że bezbolesne.

 

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA