search
REKLAMA
Recenzje

LIBERTÉ. Seks, Bóg i perwersja

Tomasz Raczkowski

12 sierpnia 2020

REKLAMA

Albert Serra to jeden z tych reżyserów, którzy znaleźli swój indywidualny, charakterystyczny język i konsekwentnie rozwijają go w kolejnych filmach. Jego kolejne dzieła są utrzymane w tym samym powolnym, kontemplacyjnym i dosyć hermetycznym stylu, od kilku ładnych lat osadzonym dodatkowo w wyróżniającej go na polu slow cinema konwencji kostiumowej. Taka była Historia mojej śmierci, Śmierć Ludwika XIV i takie jest też najnowsze dzieło Katalończyka, Liberté. Tytuł mocno sugeruje temat, który tym razem obrał sobie Serra – jego film zabiera widza w wyprawę do czasów libertyńskiej dekadencji, obowiązkowo w wydaniu francuskojęzycznym, drugiej połowy XVIII wieku. Podróż ta jest z jednej strony rodzajem nieoczywistej kontynuacji zawartego w Śmierci Ludwika XIV studium królewskiego obumierania, a z drugiej realizacją najbardziej ekstremalnych fantazji „twardego arthouse’u” na temat ukazywania problematyki seksualności na ekranie.

Serra buduje Liberté wokół prostej, pretekstowej sytuacji – grupa francuskich notabli, dyplomatów i gości zza granicy spotyka się w odludnym miejscu w prawdopodobnie podparyskim lesie. Przechadzają się wśród drzew, snują poważne i zupełnie błahe rozmowy, oddają milczącej zadumie, a wokół nich stopniowo zapada noc… Wśród ciemności arystokraci stopniowo zatapiają się w dekadenckim śnie na jawie, łącząc w różne erotyczne konstelacje i oddając seksualnym grom, w których zacierają się granice między pozycjami, narodowością, płcią i codziennymi tożsamościami, a uwolnione zostają na co dzień spięte dworskimi kaftanami pragnienia i żądze. Wszystko to odbywa się w niemal całkowitym milczeniu i przybiera postać dziwacznego majaczenia, podporządkowanego swobodnym regułom snu, czy też – jak mówi reżyser – nocy. Nocy moralnej, nocy człowieczeństwa, gdy na jaw wychodzi to, co ukryte. Gdy nadejść może tytułowa wolność.

Ta jednak jakby nie chciała przyjść. Oddając się coraz bardziej wyuzdanym, ale i zblazowanym igraszkom, bohaterowie Liberté zatapiają się w obezwładniającym spleenie, konfrontują z ciemnymi „ja” skrywanymi przez oświeceniową elitę, poszukując – wciąż poszukując wyzwolenia, łamiąc kolejne tabu, zdejmując kolejne maski. Wolność okazuje się jednak ułudą, wciąż wymyka się bohaterom, przecieka im między palcami. Cielesne wyzwolenie staje się tym samym nieoczekiwanie podobne Bogu, który ciągle wyślizguje się światłym umysłom zrodzonym przez wyrafinowaną cywilizację europejską. Duchowe objawienie i zdająca się być jego antytezą, pozbawiona hamulców cielesna ekstaza stają się tu więc dwiema stronami tego samego medalu – niemożliwości spełnienia i realizacji ludzkich pragnień, które zamiast dawać wolność, wciąż drażnią swoją niedoskonałością i fragmentarycznością, prowokując do kolejnych prób czy poszukiwań, układających się w błędne koło dekadenckiego spazmu.

Za kamerą zaś sam Serra nie bierze żadnych jeńców, meandrując w ponad dwugodzinnym filmie pomiędzy kolejnymi seksualnymi transgresjami, podążając własnymi ścieżkami wśród poszczególnych zdarzeń, rozwijających się niezależnie od obserwacji, własnym niespiesznym tempem. Kamera staje się w pewnym momencie niemal przezroczysta, a dziwnie hipnotyzująca libertyńska noc niepostrzeżenie wciąga widzów, którzy czują się, jakby dosłownie siedzieli tuż przy boku poszczególnych postaci oddających się różnym formom perwersji – podglądając naginanie granic moralności, sami je przekraczamy i w ten sposób Albert Serra czyni nas przebiegle współuczestnikami tej dekadenckiej nocy, zacierając niemal całkowicie hierarchię widz–spektakl. W ten sposób osiąga też zatarcie jeszcze jednej fundamentalnej granicy, czyli dystansu czasowego. Oglądając Liberté, dostrzegamy realia epoki, ale nie przekładają się one na dystans do zdarzeń, bo te poprzez odarcie z konwenansów i sprowadzone do perwersyjnego jądra stają się uniwersalne i swoiście bezczasowe.

Tak jak w poprzednich filmach Serry, rozsadnikiem ekstremalnego egzystencjalizmu toczącego się powolnym, sennym rytmem kina slow jest w Liberté humor. Oczywiście jest to rodzaj humoru skrojony dokładnie pod przyjmowaną przez katalońskiego artystę konwencję – cedzone ospale repliki i dowcipy to stylizowane na XVIII-wieczną modłę suchary, balansujące na granicy abstrakcji, pretensjonalności i sztubackiej nieprzyzwoitości. Jednak wtłoczone w transową, bawiącą się kostiumowym sztafażem estetykę, generują fantastyczny komizm, zarówno zachwycający absurdem, jak i brawurowo puentujący filozoficzno-cielesne zakleszczenie postaci – każdy uderzający znienacka ironiczny komentarz skrzy się podtekstami i przecina nadmuchaną fakturę filmu z niesłychaną precyzją, nadając mu cech metatekstualnej satyry (tak jak ostatnie zdanie wypowiedziane w Śmierci Ludwika XIV demontowało cały tanatyczny patos historii). Oniryczna dekadencja okazuje się więc nie tyle wyprawą w mroki zdegenerowanej ludzkiej duszy, co podróżą do świata napędzającej ją instynktów, gdzie sacrum, profanum, powaga i błazenada zlewają się w jedno.

Liberté to zdecydowanie film nie dla każdego. Na pewno wiele osób nie wytrzyma zabójczego wbrew pozorom tempa narracji i da się Serrze zgubić na kolejnych nieoświetlonych zakrętach tej dziwacznej filmowej medytacji nad człowieczeństwem, boskością i seksem. Tym jednak, którzy dadzą się pochłonąć tej nietuzinkowej kreacji, Liberté zaoferuje niepowtarzalne doznanie na pograniczu jawy i snu. Film ten cechuje się nieoczywistą wyrazistością – niewiele jest tu scen czy sekwencji wybijających się ponad normę i zapadających z miejsca w pamięć, jednak cała inscenizacja i konsekwentnie rozwijana narracja przenikają percepcję tak, że mimowolnie fragmenty Liberté wtapiają się w naszą pamięć i wyobraźnię. Jest to więc film, który rekonstruuje nasze wyobrażenia o libertynizmie, poddaje historię rewizji i sprowadza do egzystencjalnych podstaw. Sądzę, że Albert Serra znajduje się teraz w życiowej formie, a Liberté to jego być może największe dotychczasowe dzieło, tuż obok poprzedniczki, czyli wspominanej kilkukrotnie Śmierci Ludwika XVI. Jego nowy film z powodzeniem może aspirować do miana współczesnego klasyka arthouse’owej ekstremy, a jestem przekonany, że po latach stanie się filarem zaliczenia Serry do największych mistrzów tej niszy.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA