search
REKLAMA
Recenzje

LEGO GWIEZDNE WOJNY: ODBUDUJ GALAKTYKĘ. Ten wspaniały fandom [RECENZJA]

Jasne, „Gwiezdne wojny” są super, ale rzeczywistość za oknem też ma swoje plusy. Dobrze byłoby, gdyby najzagorzalsi fani gwiezdnej sagi wzięli sobie tę wiadomość do serca.

Janek Brzozowski

20 października 2024

REKLAMA

Trudno zadowolić fanów Gwiezdnych wojen. Tajemnicą poliszynela jest, że to najbardziej toksyczny fandom we współczesnej popkulturze. Wiecznie nienasycony, permanentnie sfrustrowany, traktujący kanon niczym świętą księgę. Po premierze Mrocznego widma przekonał się o tym George Lucas, teraz przekonują się o tym jego następcy z Disneya. Kolektywne niezadowolenie ze strony fanów ma autentyczną siłę przebicia – potrafi wpływać na decyzje studia. Przykładów nie trzeba szukać daleko: kiepskie przyjęcie pierwszego sezonu Akolity i automatyczna kasacja serialu. Mieszane odczucia co do brawurowych rozwiązań z Ostatniego Jedi i powrót bezpiecznego Abramsa przy realizacji Skywalkera. Odrodzenia.

Jak to mówią mądrzy ludzie: każdy kij ma dwa końce. W świetnym dokumencie Alexandre’a O. Philippe’a, Skandalista George Lucas, pada w pewnym momencie bardzo zasadne pytanie: do kogo tak naprawdę należą Gwiezdne wojny? Do swojego pierwotnego autora czy też do bliżej niezidentyfikowanej grupy entuzjastów, którym nie podoba się oficjalnie obrany kierunek? Czasy się zmieniły, właściciel marki też, ale pytanie pozostaje, nomen omen, w mocy. Kto jest ważniejszy: twórcy i ich jednostkowa wizja czy odbiorcy, którym należy dogadzać, ponieważ „wiedzą lepiej”? LEGO Gwiezdne wojny: Odbuduj Galaktykę sugeruje delikatnie, że ci drudzy – nie podchodzi jednak do tematu bezkrytycznie.

Głównym bohaterem nowego miniserialu osadzonego w świecie Gwiezdnych wojen jest bowiem… fan Gwiezdnych wojen. A konkretnie Sig Greebling – niepozorny nerfopas z Fennesy. Kiedy tylko nie zajmuje się opieką nad włochatymi stworzeniami, Sig z upodobaniem oddaje się snuciu opowieści. Do grona jego ulubionych należą oczywiście te dotyczące rodu Skywalkerów. Wokół ogniska zbierają się znajomi, a Sig po raz kolejny wraca do nieśmiertelnych klasyków (tudzież odgrzewanych kotletów): przemiany Anakina w Dartha Vadera, bitwy o Endor, pojedynku Luke’a z Kylo Renem. Swoim entuzjazmem bohater mógłby obdzielić całą planetę – gwiezdnowojenny kanon jest dla niego alfą i omegą, a cudze historie wydają się ciekawsze i bardziej angażujące niż jego własna. Wszystko zmienia się, gdy wraz z bratem Devem trafia do ukrytej świątyni Jedi i usuwa klocek, tzw. Cornerstone, trzymający galaktykę w ryzach.

Wszystko zmienia się – i to całkiem dosłownie. W mgnieniu oka znika wszechświat, który sprezentował nam George Lucas. Ewoki są teraz niebezpiecznymi łowcami nagród, Palpatine jest jednym z ostatnich żywych i lojalnych Jedi, a pod hełmem każdego szturmowca kryje się twarz admirała Ackbara. Z jednej strony mamy więc w Odbuduj Galaktykę do czynienia z wariacją na popularny ostatnimi czasy temat multiwersum, z drugiej zaś – z klasycznym schematem alternatywnej rzeczywistości, wykorzystywanym regularnie od czasów Tego wspaniałego życia Franka Capry. Podobnie jak George Bailey Sig marzy wyłącznie o jednym: o powrocie do normalności. Aby tego dokonać, musi odnaleźć kolejną świątynię Jedi i odłożyć feralny klocek z powrotem na miejsce.

Opisany punkt wyjścia służy twórcom serialu Danowi Hernandezowi i Benjiemu Samitowi przede wszystkim za trampolinę do beztroskiej, autotematycznej zabawy. Nowa galaktyka oznacza wszak nieograniczone możliwości kreacyjne. Urzeczywistnić można w jej obrębie słynną teorię na temat Darth Jar Jara, z Luke’a Skywalkera zrobić wyrachowanego oszusta w stylu Hana Solo, a Greedo ożenić z księżniczką Leią (i jeszcze raz zabrać głos w debacie na temat tego, kto strzelił pierwszy). Cała przyjemność z oglądania Odbuduj Galaktykę zasadza się wokół odkrywania kolejnych odstępstw względem kanonu: obserwacji ulubionych bohaterów w nowych, zaskakujących okolicznościach. Wszystko to zostaje okraszone, rzecz jasna, potężnym fanserwisem. Do kultowych ról w formie głosowej powracają tu m.in. Mark Hamill (Luke Skywalker), Anthony Daniels (C-3PO) i Ahmed Best (Jar Jar Binks). Fanowskie teorie, spopularyzowane wraz z nadejściem ery internetu, doczekują się nobilitacji. I nie chodzi mi w tym miejscu wyłącznie o mroczną stronę Jar Jar Binksa. Jedną z najważniejszych postaci w Odbuduj Galaktykę jest niejaki Jedi Bob. Bohater pojawił się pierwotnie jako anonimowa minifigurka w zestawie LEGO z 2002 roku – zestaw cieszył się jednak na tyle dużym powodzeniem, że fani postanowili ochrzcić bezimiennego rycerza Jedi. Tak narodził się Bob: postać wymyślona przez fanów, a po latach „przejęta” i usankcjonowana przez Disneya.

Cały szkopuł w tym, że nieustannie multiplikujący się fanserwis bardzo szybko przykrywa właściwą fabułę miniserialu. Problem ten dostrzec można było również we wcześniejszych scenariuszach Hernandeza i Samita. Intryga w Detektywie Pikachu była boleśnie pretekstowa – chodziło w pierwszej kolejności o wrzucenie w kadr jak największej liczby animowanych Pokemonów. Tutaj jest podobnie. Na ekranie pojawiają się kolejne znajome twarze, ale fabuła nie posuwa się do przodu. Bohaterowie odwiedzają następne planety, dochodzi do obowiązkowej walki, Cornerstone zmienia właściciela i tak w kółko. Brakuje po drodze wydarzeń prawdziwie ekscytujących, większość scen jest przegadana i przeciążona metatekstualnymi żarcikami – zamiast angażującej historii otrzymujemy niekończący się festiwal easter eggów. Przez wszystkie odcinki (4 razy po ok. 20–25 minut) podążamy potulnie po nitce do kłębka – aż do lekko zaskakującego słodko-gorzkiego finału, będącego rewersem pamiętnego zakończenia Tego wspaniałego życia.

Okoliczności premiery determinują, przynajmniej do pewnego stopnia, odbiór miniserialu Hernandeza i Samita. Po głośnym skasowaniu Akolity Odbuduj Galaktykę wygląda jak próba swoistego damage control – plasterek naklejony na otwartą ranę rozgoryczonych fanboyów. Jednocześnie, jeżeli pokusić się o szukanie w miniserialu jakiegoś przesłania, to brzmiałoby ono zapewne: skup się na pisaniu własnej historii. Okoliczności zmuszają Siga do wyjścia ze strefy komfortu, opuszczenia bezpiecznej sfery cudzych opowieści. Dopiero wtedy ma on szansę w pełni doświadczyć życia (odhaczając przy okazji kolejne punkty ze schematu Campbella). Jasne, Gwiezdne wojny są super, ale świat się na nich nie kończy. Dobrze byłoby, gdyby najzagorzalsi fani gwiezdnej sagi wzięli sobie tę wiadomość do serca.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA