GWIEZDNE WOJNY: SKYWALKER. ODRODZENIE. Popkulturowa amnezja
Gdybym zaczął tę recenzję od sztampowego “dawno, dawno temu w odległej galaktyce…” istniałaby szansa, że zwymiotowałbym sobie pod nogi. Są w popkulturze momenty, kiedy jest czegoś dużo za dużo, a pociąg nostalgii odjechał wraz z młodością. Dla niektórych to nic nowego, ponieważ nie potrafią się bawić, narzekając na baśnie, które skierowane są do młodszego widza. Ale są też chwile, że nawet posiadając Boga w sercu, czujesz, że coś jest bardzo nie tak. Widzisz nie parki rozrywki, ale tabele arkuszu kalkulacyjnego, a zamiast przygody jawi się zmęczenie materiału i ciemny zaułek. Zacznę więc tę recenzję inaczej – “dawno, dawno temu w biurze koszularzy Disneya”…
Postanowiono, że wszystkie te dziwności, które wymyślił sobie Rian Johnson w Ostatnim Jedi, zdarzyły się naprawdę. Nietrudno zgadnąć, że J.J. Abrams, domykając sagę wraz z ekipą scenarzystów, niezbyt pewnie czuł się z takim bagażem, podobnie zresztą jak niektórzy fani. Oczywiście nie było innej drogi, trzeba było tańczyć tak, jak reżyser Na noże zagrał, ale już na swoich warunkach, modyfikując nieco opowieść do nowych, niekiedy tragicznych czynników (jak śmierć nieodżałowanej Carrie Fisher). Z tego powodu nowa odsłona Gwiezdnych wojen rozpoczyna szybkie wprowadzenie – poprzez chyba najkrótsze napisy początkowe w historii sagi – do tego, jaką rzeczywistość zastajemy. Snoke nie żyje, Rey wciąż się szkoli, a imperator Palpatine jakimś sposobem nadaje sygnał z odległej części kosmosu. Oczywiście Nowy Porządek zyskuje na sile, pojawiają się nowe, a raczej stare bronie dokokszone według reguły intensyfikacji, więc Galaktyce ponownie grozi zagłada. Nasza ekipa z Rey, Poe, księżniczką Leią i Finnem na czele musi stawić czoło zarówno imperatorowi, jak i kruczowłosemu Kylo Renowi. I to byłoby całkiem spoko, gdyby po drodze Disney nie odbębniał całej masy innych wątków oraz gościnnych wystąpień, które wydawały się studiu niezbędne, aby uznano tę odsłonę sagi za bezpieczną komercyjnie.
Podobne wpisy
I to jest największym minusem tego filmu, zimnego i bezdusznego niczym spojrzenie naszych byłych partnerów. Cała zabawa, która zbudowana jest na znanych nutach, co zresztą nie jest wcale największym grzechem tych produkcji, staje się w końcu nudna, a zwroty fabularne przewidywalne. Do tego wręcz stopnia, że kiedy pojawia się nazwa planety znanej z klasycznej trylogii, za chwilę ujrzymy również miejsca i postacie, które były dla nich kluczowe. To trochę jakby Gwiezdne wojny czytane były nie bezpośrednio od twórców oraz ze wspomnień, ale z for internetowych dla początkujących fanów. Jeśli dekady temu nie wręczono Chewbacce medalu, istnieje szansa, że w tym filmie – zupełnie od czapy – zostanie mu podarowany. Chcecie wiedzieć, jak zostaną pogłębione postacie, z którymi jakimś dziwnym sposobem zdążyliśmy się zżyć w dwóch poprzednich epizodach? Otóż nijak, ponieważ wszystko pędzi tutaj na złamanie karku, a gdy pojawia się ciekawszy wątek, za chwilę zostaje ucięty. Nigdy nie widziałem filmu, w którym gra zmieniałaby się tak często, a status quo przywracany był w ciągu kilku minut. Jest to duży krok wstecz względem Ostatniego Jedi, który sugerował, że nie powinniśmy się czuć zbyt komfortowo z wiedzą, którą zdobyliśmy przed chwilą.
Cierpią na tym aktorzy, bo Adam Driver odgrywa tutaj swoją gwiezdnowojenną życiówkę, a jego Kylo Ren robi w końcu odpowiednie wrażenie, rzutując charyzmą na postać Rey, która wciąż uruchamia w sobie po prostu nowe pokłady wspaniałości. Każdy z aktorów zresztą radzi sobie bez zgrzytów, a to scenariusz oraz brak oddechu, który przydałby się w tym filmie szczególnie Poe’owi, depczą po kiełkujących gdzieniegdzie wątkach. Przy takim nawarstwieniu elementów świata przedstawionego zabrakło po prostu miejsca na życie. Da się zauważyć kilka bardzo poważnych cięć montażowych. Dla przykładu Finn kilkukrotnie komunikuje jednej z postaci, że musi jej powiedzieć coś ważnego, do czego zupełnie nie dochodzi. Zainteresowanych starym porządkiem, czyli losami Lando Carlissiana oraz Leii, odsyłam do apokryfów. Ten pierwszy pojawia się praktycznie bez backgroundu i motywacji, a Leia z oczywistych powodów wydaje się istnieć w innej przestrzeni niż reszta postaci. Trudno odpowiedzieć na pytanie “jak wypadło to wskrzeszanie?”, skoro niezbyt wiadomo, jaki efekt chciano uzyskać.
Smutna refleksja po wyjściu z kina jest taka, że oto kultura remiksu wchodzi na nieco nowy poziom – masowej amnezji. Wszystko, co w tym filmie może się podobać, jest znajome, bezpieczne oraz wykalkulowane. I choć nie jest to obcowanie z kinematograficzną tragedią, jest coś bezdennie smutnego w świadomości, że ta algorytmizacja Star Wars może się komuś spodobać. Wszystkie elementy sagi odbębniane są tutaj koncertowo przy użyciu odnośników. Gdzieś na księżycu nieopodal Endoru leżą szczątki stacji bojowej, którą zniszczono w Powrocie Jedi. Opuszczone, bezduszne, bezcielesne – niczym chitynowy pancerz po czymś, co kiedyś żyło. A na imię tym szczątkom Gwiezdne Wojny. Niech leżą.