KOCHAM CIĘ NA ZABÓJ. 30 lat od premiery
W 1983 roku w miasteczku Allentown w stanie Pensylwania doszło do niecodziennego… usiłowania zabójstwa. Niejaka Frances Toto aż pięć razy próbowała targnąć się na życie swojego niewiernego męża, Anthony’ego, między innymi za pomocą leków i broni palnej. W rezultacie on spędził cztery dni w łóżku, a ona cztery lata za kratkami. Kobieta została wypuszczona za kaucją, którą wpłacił… Anthony, przyrzekając jej tym samym lojalność do grobowej deski. Mężczyzna porzucił romanse na boku, skupiając się zamiast tego na ćwiczeniach karate, a prowadzoną przez siebie pizzerię zamienił na bezpieczny zawód biurowy. I żyli długo i szczęśliwie… Czy powinno zatem dziwić, że ta historia została niedługo potem przerobiona przez fabrykę snów? Chyba nie.
Co prawda film Lawrence’a Kasdana z samego początku lat 90. jest dość luźno oparty na prawdziwych wydarzeniach, ale trzon fabuły pozostał taki sam. Mamy więc pizzę, liczne skoki w bok przy każdej możliwej okazji i Kevina Kline’a w roli głównej – tu: Joeya Boca. W trzeciej z sześciu swoich kolaboracji z reżyserem aktor nagminnie zdradza Tracey Ullman (przyszła Latryna z prześmiewczych Facetów w rajtuzach, oczywiście pozbawiona oszpecającej charakteryzacji), co po jakimś czasie wychodzi na jaw, gdyż trudno, żeby było inaczej. Nie podoba się to nie tylko samej zainteresowanej, Rosalie, ale także jej matce (Joan Plowright) i zaufanemu, otwarcie podkochującemu się w Rosie pracownikowi prowadzonego przez małżonków przybytku produkującego okrągłe, włoskie jedzenie, Devo (nieodżałowany River Phoenix). Wpierw nasza oszukana przez lubego kobieta myśli o samobójstwie. Potem jednak wpada na pomysł, że chyba byłoby lepiej zabić przyczynę jej nieszczęścia, czyli Joeya. Tylko jak?
Tak właśnie zaczyna się kręcić cała intryga, z każdą kolejną minutą coraz bardziej absurdalna. Momentami wręcz nie do uwierzenia, gdyby nie fakt, że scenariusz pisało tu samo życie. I choć tak naprawdę za skrypt odpowiada debiutant John Kostmayer (tym samym przerywając rutynę reżysera, który do tej pory sam siadał za maszyną do pisania), to trudno szukać w tym materiale łamania szablonów i oscarowej wybitności. Zamiast tego mamy taką właśnie życiową prostotę oraz małe dramaty ludzi, którzy niejako wbrew sobie trafili na nagłówki gazet, wzbudzając swoim zachowaniem skrajne emocje. Ci ludzie w swej ekranowej postaci stoją tu zatem u podstaw. Bez nich całość zwyczajnie by nie wypaliła, a już na pewno nie byłaby równie ujmująca.
Zwłaszcza że pod względem technicznym jest to kino co najwyżej poprawne, letnie i zupełnie nieefektowne. Nie porywa i nie zwraca na siebie większej uwagi ani muzyka Jamesa Hornera, którego nigdy niewydane płytowo kompozycje giną tutaj pośród przebojów Hall & Oates, Donovana i Boba Marleya, ani tym bardziej zdjęcia Owena Roizmana, który wcześniej w swym obiektywie uchwycił takie klasyki, jak Tootsie, Egzorcysta, czy Francuski łącznik, a z reżyserem spotkał się jeszcze na planie Wielkiego Kanionu i Francuskiego pocałunku, po którym przeszedł na zasłużoną emeryturę. Podobnie napisać można o każdym innym aspekcie tej produkcji – scenografia, kostiumy, dźwięk, charakteryzacja… Choć stoją za nimi nierzadko wielkie, uzdolnione nazwiska, to ich wspólna kolaboracja w żadnym stopniu wielka nie jest, nawet jeśli ostatecznie trudno jest się w niej dopatrzeć także słabych punktów.
Film sprzedaje więc głównie stawka aktorska przekładająca się na barwną galerię postaci, z głównymi bohaterami na czele. Mieli oni chyba najtrudniejsze zadanie, zważywszy, że toksycznej miłości, niekonwencjonalnych związków i patologicznych relacji mieliśmy już wszak całkiem sporo w kinie. Lecz chyba nigdy nie były one przedstawione w tak lekki, uroczy i niezobowiązujący sposób. Co jest o tyle ciekawe, że nasi bohaterowie to praktycznie chodzące stereotypy. Kline gra typowego Włocha z delikatnym akcentem („how you doin’!”, te sprawy). Gość uwielbia jedzenie, alkohol i mecze oraz – nade wszystko – amore i bella ragazze. Na swojej ścianie wiesza obok siebie portrety Jana Pawła II i Franka Sinatry, co mówi nam wszystko o tak nieskomplikowanej, prostodusznej postaci. Nawet jego imię jest tak standardowe, że chyba tylko przemianowanie go na Mario lub Luigiego byłoby większym przegięciem. Kline jest w swojej kreacji jednak bezbłędny, z niezwykłą lekkością i wiarygodnością tworząc postać sympatycznego (i właściwie niezbyt szkodliwego) drania – co zresztą powtórzy później w przywołanym już Francuskim pocałunku. Choć ewidentnie zachowuje się jak świnia, to trudno go nie lubić. Zatem nie dziwimy się jego żonie, której portret wcale nie jest lepszy.
Pochodząca wraz z matką z byłej Jugosławii Rosalie to mokry sen każdego faceta – choć nie jest to najlepsza szprycha w okolicy, to bezustannie dba o swojego męża, w którego jest zapatrzona jak w obrazek Jezuska. Pichci mu obiady i bez słowa sprzeciwu przynosi piwo na skinienie, a na wszelkie uwagi o wyzwoleniu kobiet reaguje wzruszeniem ramion i zapewnieniami o świadomym wyborze własnej drogi. Czuć, że Rosie naprawdę kocha swojego męża na zabój, więc można wybaczyć jej swoistą naiwność względem jego zachowania, które tłumaczy sobie na wszelkie możliwe sposoby, niejako oszukując się w duchu. A gdy wychodzi szydło z worka, jej rozpacz wymieszana z gniewem jest tym bardziej zrozumiała i bolesna. Ullman – tak jak Kline, z którym bardzo dobrze się uzupełnia – sprzedaje nam to bardzo naturalnie, zgrabnie lawirując pomiędzy faktyczną udręką jednostki a komediową otoczką całego projektu.
Podobne wpisy
Inna sprawa, że show tej dwójce kradnie chwilami inna para. Pojawiający się w drugoplanowych wcieleniach wynajętych do zabicia Joeya ćpunów William Hurt (ostatnia z czterech ról u Kasdana) i Keanu Reeves. Ich występ to znakomita perełka, a te kilkanaście minut z ich udziałem to bez wątpienia najlepsze momenty całego filmu, który warto obejrzeć choćby tylko dla nich oraz kolejnych prób usunięcia niewiernego męża z tego łez padołu. Jeśli gdzieś szukać prawdziwie twórczego natchnienia oraz solidnego masażu przepony, to właśnie w rzeczonych sekwencjach, które stanowią może nie tyle kwintesencję tego tytułu wytwórni TriStar (bo takowym jest przecież miłość), co jeden z największych jego atutów.
Innym pozostaje wspomniana już zwiewność fabuły oraz jej krótki czas trwania. 97 minut dla tego typu celuloidowych historii wydaje się idealnie wymierzonym metrażem, z którego równie trudno byłoby coś wyciąć, jak i dodać. Ot, z błahych elementów i niepozornych składników wyszedł udany, bo zrobiony z sercem produkt do wielokrotnej degustacji. Ciepły, smakowity i bogaty w dodatki (wśród których warto wymienić jeszcze małe epizody ślicznej Phoebe Cates, wtedy świeżo upieczonej żony Kline’a, i Heather Graham) – jest jak pizza, którą wypieka jego bohater.
Na kinowych ekranach Kocham cię na zabój debiutowało w kwietniu 1990 roku i zarobiło nieco ponad 16 milionów dolarów amerykańskich. Było więc umiarkowanym sukcesem. Jednocześnie otrzymało dość mieszane recenzje w prasie. W jednej z nich Roger Ebert nie szczędził filmowi krytyki, przyznając jednak, że bynajmniej nie jest on nudny. I niech to będzie najlepszym podsumowaniem rzeczonego tytułu na jego trzydzieste urodziny. Za kolejnych trzydzieści lat zapewne będzie można o nim napisać to samo. Fantastico!