CAPONE. Zardzewiały Tom Hardy
Chyba nie ma nikogo, kto by nie słyszał o Alu Capone. Ten nowojorski gangster włoskiego pochodzenia był największą twarzą przestępczości zorganizowanej czasów prohibicji, a i po latach pozostaje wciąż swego rodzaju ikoną kryminału, niejednokrotnie przemieloną przez kino oraz popkulturę. U Josha Tranka – reżysera ostatniej inkarnacji Fantastycznej Czwórki i Chronicle – te dane osobowe nie są jednak mile słyszane, a twórca proponuje nam odmienny od dotychczasowych wizerunek dawnego postrachu ulic Chicago, skupiając się na ostatnim roku życia gangstera.
Jest rok 1946. Capone po odsiadce przebywa w domowym areszcie na Florydzie, otoczony rodziną i najbliższymi współpracownikami, którzy wołają na niego pieszczotliwie Fonse, modląc się, żeby nie wykitował z wysiłku albo, co gorsza, nie odstawił jakiegoś cyrku lub nie zabił kogoś innego. Więzienie kosztowało go zdrowie i psychikę oraz utratę władzy i pieniędzy. Co prawda zakopał gdzieś dziesięć milionów, ale nie pamięta gdzie, a kontakt z nim jest coraz bardziej utrudniony. Obserwujące go bezustannie FBI również chciałoby znać tę informację…
Powiedzmy to sobie od razu: pierwszy autorski projekt Tranka, który napisał także scenariusz i samodzielnie zmontował całość, nie jest typową biografią (o ile w ogóle można go w tych kategoriach rozpatrywać). Po części to jakby odzwierciedlenie rozpadającej się tożsamości oraz tego, co dzieje się w mózgu Caponego – z każdą chwilą coraz bardziej przypominającego duże, wściekłe i zagubione dziecko, a nie decyzyjnego człowieka z jakąkolwiek władzą. Ukryty pod toną charakteryzacji Tom Hardy jest świetny i wiarygodny w tej roli – jakże innej od jego poprzednich gangsterskich dokonań i de facto ciągnącej na swoich barkach cały projekt (magiczna scena wspólnego biesiadowania, jakby wyjęta z innego filmu). Ten co chwila zmienia albo tonację, albo bieg wydarzeń, co jest o tyle dobre, iż nie wiadomo, czego się spodziewać, przez co do samego końca tego w miarę krótkiego dziełka twórcom udaje się utrzymać ciekawość i uwagę odbiorcy. Szczególnie iż fantazja potrafi mieszać się tu z rzeczywistością w dość zaskakujący momentami sposób, a dziadunio Capone nie tylko odpływa ze swoją świadomością na dalekie wody, ale też rozlicza się niejako ze swoją przeszłością. Jest to niekiedy pomysłowe, nawet jeśli pozbawione prawdziwego natchnienia.
Gorzej, że całe to pomieszanie z poplątaniem nie ma większego znaczenia, a ostatecznie wydaje się zwyczajnie bezcelowe. Końcówka jest dosyć ironiczna (a nawet w jakiś sposób przewrotna), klimat przez większość czasu pozostaje gęsty i tajemniczy, dodatkowo tonąc w nieoczywistych dźwiękach ścieżki dźwiękowej niejakiego EL-P, a obsada naprawdę solidna (prócz Hardy’ego jest tu jeszcze urocza Linda Cardellini, zdecydowanie zbyt rzadko widziany ostatnimi czasy na dużym ekranie Matt Dillon oraz Kyle MacLachlan w niewielkim epizodzie). Cóż jednak z tego, skoro nie dowiadujemy się nic konkretnego ani o samym Alu aka Fonsem, ani też nie wynosimy z seansu żadnych wartości dodatnich. Reżyser otwiera swój film opisem zarysu wydarzeń, a kończy standardowym akapitem podsumowującym życie Caponego, ale pomiędzy linijkami białego tekstu na czarnym tle sam jakby zapomina to zrobić.
Podobne wpisy
Trudno wyrokować, czy od początku nie miał on pomysłu na fabułę, czy też za bardzo się zakręcił w swoich szalonych pomysłach, których tym razem studio nie musiało rewidować, żeby opóźnić premierę i wpłynąć na słaby odbiór dzieła (zrobił to za nich Covid-19). To drugie potwierdzałoby tylko poprzednie niepowodzenia Tranka. To pierwsze samo ciśnie się tu na usta po zobaczeniu napisów końcowych. Bo niby są tu wszystkie elementy składowe potrzebne do stworzenia może nie wybitnego, ale przynajmniej dobrego, niejednoznacznego filmu, ale żaden z nich nie zostaje tak naprawdę odpowiednio wykorzystany.
Szaleństwa panny Eee… pana Fonsego wydają się zupełnie przypadkowe i poza dużą efektywnością (zwłaszcza jednego segmentu) do niczego nie prowadzą. Podobnież mgliste powroty do przeszłości są jakby celem samym w sobie – straszą bohatera, wpędzając go jeszcze bardziej w otchłań obłędu, lecz nie poszerzają specjalnie jego charakteru i nie pogłębiają postaci, której relacje z poszczególnymi osobami dramatu, wliczając w to żonę, również są dalekie od wygranych, satysfakcjonujących. Także wątek nadzorujących wszystko z odległości agentów federalnych oraz działającego pod ich naciskiem lekarza zostaje tak po prostu urwany, pozbawiony napięcia. Tranka zdecydowanie bardziej zdaje się interesować fizyczno-psychiczna kondycja Ala – nierzadko prowadząca do nieprzyjemnej serii niefortunnych zdarzeń fekalnych, godnych dokumentu geriatrycznego – niż nadmieniona wcześniej tajemnica ukrytego skarbu.
Jednakże największym grzechem Caponego pozostaje fakt, iż spokojnie mógłby poradzić sobie bez tych wszystkich naleciałości historycznych. Ta sama fabuła mogłaby równie dobrze toczyć się w głowie kogoś zupełnie innego, zmyślonego i nie byłoby większej różnicy (patrz: niedawny Osierocony Brooklyn – niby bardzo odległy, ale z równie zagubionym bohaterem). Prawdziwego Caponego są tu zaledwie przebłyski, na dłuższą metę pozbawione zarówno dramaturgicznej wagi, jak i emocjonalnego punktu zaczepienia. To wizerunek mocno umowny i jeszcze mniej atrakcyjny, nie tylko przez wzgląd na dany wycinek z (dobiegającego końca) życia. Rzecz stylistycznie intrygująca, lecz zarazem na tyle oderwana od rzeczywistości, iż trudno się nią przejąć. Podejrzewam, że sam Capone by ten film przeklął. Albo podziurawił.