KING KONG ŻYJE. Jeden z najbardziej kuriozalnych sequeli w historii kina
Reżyserów-grafomanów zawsze było w historii kina pod dostatkiem. Straszą i śmieszą w każdej epoce. Widzowie śmiali się z Eda Wooda i jego maksymalnie pokracznych, tworzonych z opętańczą pasją uroczych filmowych potworków. Różnica między nim a Johnem Guillerminem z grubsza sprowadza się do tego, że ten ostatni miał szczęście do bogatego mecenasa i mimo wszystko wiedział nieco więcej o tym, jak trzymać kamerę i z której strony czytać scenariusz. Dino De Laurentiis (ur. 1919) w 2001 roku otrzymał od Amerykańskiej Akademii Filmowej nagrodę im. Irvinga G. Thalberga za wybitne dokonania producenckie. Ja dorzuciłbym mu jeszcze ze dwa Oscary honorowe, a potem od serca wręczył z tuzin Złotych Malin (do których i tak był dwukrotnie nominowany). W końcu, gdyby nie jego pieniądze, świat filmowy nie ujrzałby kilku najbardziej bezsensownych superprodukcji w historii kina (choć z drugiej strony, były to okazje do poćwiczenia przepony, a śmiech to przecież samo zdrowie). Dwa King Kongi, Flash Gordon czy Red Sonja to zastanawiające przykłady łożenia na coś, co nie powinno opuścić papieru, na którym zostało nagryzmolone. King Kong żyje nie jest co prawda w tym zestawie filmem wiodącym (apogeum wysokobudżetowego kretyństwa to zdecydowanie Flash Gordon z 1980 roku), ale mimo to amatorzy śmiesznych filmów (choć nie nazywanych komediami) powinni być ukontentowani niezwykłymi nowymi przygodami ogromnego goryla.
Podobnie jak w filmie z 1976 roku, twórcza indolencja zgodnie idzie w parze z brakiem jakiegokolwiek smaku i wyczucia. Ponownie stosunkowo ostry naturalizm swobodnie miesza się z nieznośnym sentymentalizmem, a wszystko to jest podlane ciężkim sosem absurdu. Niebywałe, że twórcy uwierzyli, że ta potrawa nie odbije się widzowi nie tyle czkawką, co porządnymi torsjami (wszystko jedno czy ze śmiechu, czy żalu). Katalog bredni otwiera się już na początku, kiedy Kong leży w 10-letniej śpiączce po pozbieraniu jego włochatego dupska z trawnika przed World Trade Center. Niestety, mamy tu też skróconą montażowo rekapitulację finału tamtego filmu, co już na dzień dobry nastraja do sequela jak najgorzej. Odkrycie Lady Kong wśród dziewiczej przyrody można uznać za powtórkę oryginalnej koncepcji, a do cudownych filmowych zbiegów okoliczności kino już nas przyzwyczaiło. Barbarzyńska cywilizacja pokazana jest pod postacią ekip telewizyjnych, niemal włażących Kongicy na grzbiet – nie od dziś wiadomo, że dziennikarze to hieny najgorsze. A potem stężenie absurdu przekracza wartość krytyczną i nie obniża się nawet o ułamek. Z tych najśmieszniejszych wymienić trzeba sztuczne serducho Konga (przynajmniej nie musiał rzucać kawy, fajek, wódy i golonki) i przepiękny wątek miłosny na bardzo wysokim poziomie (tak na oko czwarte piętro). Kong uwalnia i wynosi swoją oblubienicę w klasyczny sposób, czyli na rękach, jak pan młody pannę młodą przez próg. Sekwencja uwięzienia Konga w wąwozie przez tępych farmerów po raz kolejny trąci kompletnym brakiem gustu, taktu i szacunku dla klasyki kina.
Ale to wszystko blednie przy zasadniczej koncepcji filmu, bez której całość byłaby niechybnie pozbawiona sensu wszelakiego, wysublimowanego w swej materii i rewolucyjnego w treści oraz wykonaniu. Otóż Państwo Kong postarali się o potomka (czyli wprowadzili w czyn światłą, progeniturną myśl). Lecz cała esencja tej koncepcji tkwi w fakcie, że Lady Kong czeka na rozwiązanie zaledwie KILKA DNI, co przewraca do góry nogami globalną wiedzę medyczną, prawa natury i za jednym zamachem niszczy teorię klonowania. Bo i po co ingerowanie w boski cud stworzenia, skoro wyrośnięte naczelne znalazły szybki jak woda w klozecie sposób na powielanie własnego gatunku? I to nawet bez oglądania się na becikowe. Kong roni łzy, widząc Juniora, a potem umiera. Oczywiście syn Konga w kilka minut po narodzeniu dokładnie rozumie, co się stało z jego ojcem i boleje nad jego śmiercią. W kontekście tych wszystkich megabredni jak ponury żart jawi się nazwisko Ronalda Shusetta, współautora scenariusza i współproducenta. Przypomnijmy, że to on był współtwórcą pierwszego Obcego, a po King Kong Lives walnie przyczynił się do sukcesu Pamięci absolutnej i Raportu mniejszości. Co przyciągnęło takiego fachowca do takiego pierdziela? Może umiejętność wymyślania każdej, nawet najbardziej wyzutej z prawdopodobieństwa sytuacji fabularnej, byle posuwała akcję do przodu? Może i tak, bo czego jak czego, ale fantazji scenarzystom odmówić nie można, choć jest to kreatywność nie w tym kierunku co trzeba.