KING KONG ŻYJE. Jeden z najbardziej kuriozalnych sequeli w historii kina
Jeden bzdetny, nadęty i nudny, choć malowniczy remake z 1976 roku nie wystarczył. Upór Dino De Laurentiisa, pompującego miliony dolarów w kolejne monstrualne klapy kasowe (Flash Gordon 1980, Diuna 1984), zdołał siłą rozpędu wyprodukować jeden z najbardziej kuriozalnych sequeli w historii kina. Śmierć wielkiej małpy, dokonującej żywota u stóp World Trade Center, kończąca King Konga Johna Guilllermina, okazała się absolutnie żadną przeszkodą na drodze brutalnego tępienia romantycznej legendy ikony monster-movies. Dziesięć lat później okazuje się bowiem, że dzięki wspaniałomyślnej szczodrobliwości naukowców z Instytutu Atlanta, ten sam Kong leży od dekady podpięty do aparatury podtrzymującej życie. Cudownym zbiegiem okoliczności cwany poszukiwacz przygód znajduje na Borneo taki sam monstrualny okaz małpy, tym razem rodzaju żeńskiego. Po telefonicznym dobiciu targu z szefostwem Instytutu, Hank Mitchell (Brian Kerwin) przywozi samicę do Atlanty. Dzięki temu pani doktor Amy Franklin (Linda Hamilton) może na Kongu przeprowadzić z dawna oczekiwaną transfuzję krwi od osobnika tego samego gatunku. Lecz na tym nie koniec – Kong zostaje wyposażony w, UWAGA, sztuczne serce! (fantastyka naukowa pełną gębą, odległa od eksperymentów Roberta Jarvika, który zaledwie cztery lata wcześniej dokonał pierwszych prób prymitywnego sztucznego serca w organizmie człowieka). Kong budzi się zdrów, lecz niezbyt wesół, czując obecność samicy. Powodowany zewem natury Kong uwalnia siebie i Lady Kong (to najprawdziwsza miłość od pierwszego wejrzenia) i razem uciekają w góry wprost z wojskowej bazy nabitej wojskiem po same dachy hangarów. Amy i Hank, podążając ich śladem, ukrywają się przed wojskiem tropiącym obie małpy.
W malowniczej dolinie Honeymoon Rigde państwo Kong poznają się w biblijnym sensie. Tak samo czynią Amy i Hank. Rankiem wojsko znajduje małpy, porywa Lady Kong i zmusza King Konga do desperackiej ucieczki i niemal samobójczego skoku do rwącej rzeki. Amy jest przekonana, że Kong zginął, lecz nasz pieszczoch przetrwał, lądując na bagnach i wsuwając smaczne krokodyle. Tam też słyszy jęki uwięzionej niedaleko Lady Kong (wojsko nie wywiozło jej ani na drugi koniec kraju, ani do tajnej bazy na Mazurach). Spiesząc jej na ratunek, sieje panikę wśród miejscowej ludności, załatwia miejscowych komandosów spod budki z piwem i roznosi oddział artylerii w drobny mak. W tym samym czasie Hank i Amy dostają się do strzeżonej wojskowej bazy, uwalniają Lady Kong, która, UWAGA!, jest w ciąży z Kongiem! Włochata para w końcu łączy się podczas porodu. Kong umiera. W finale filmu Lady Kong z maluchem zażywają beztroskiego żywota wśród dziewiczej, równikowej dżungli.
Po seansie King Konga z 1976 roku wydawało się, że niemożliwe jest zrobienie równie głupiego w swej powadze filmu z Kongiem. Parodię – owszem, każdy temat można obśmiać na kilka sposobów, ale namaszczona powaga, z jaką De Laurentiis i Guillermin zmasakrowali legendę Konga, wydawała się nieprzekraczalna. Lecz nikt nie przewidział, że autorzy pierwowzoru mogą przelicytować samych siebie. King Kong żyje to grafomański bzdet, tak idiotyczny, że aż fajny. W dodatku napisany i nakręcony z taką pewnością siebie, jakby chodziło o celujące w Oscary arcydzieło. Twórców najwyraźniej ośmieliło Kino Nowej Przygody, choć dość późno zdecydowali się pożerować sobie na widzach, tłumnie chodzących na przygodowe widowiska. Kong był stworem z innej bajki, sztuczne przeniesienie małpy w czasy współczesne i odarcie jej z całej otoczki oryginalnego filmu Schoedsacka i Coopera z całą mocą obnażyło kuriozalność tego pomysłu. Peter Jackson znalazł na to sposób pod postacią umieszczenia akcji w tym samym 1933 roku. Guillermin myślał, że wystarczy zmiana scenerii. To tak, jakby nakręcić film o współcześnie zbudowanym Titanicu. Nie te czasy, nie te potwory, nie ten strach, nie ta wrażliwość, nie ta przygoda, nie ten świat, nie ten sens.