KING KONG ŻYJE. Jeden z najbardziej kuriozalnych sequeli w historii kina
Kilka słów o plusach tego niezbornego filmu, gdyż takowe mimo wszystko również można dostrzec. W przeciwieństwie do wersji z 1976 roku, fabuła nie ciągnie się jak flaki z olejem. Tempo akcji jest utrzymane na zaskakująco dobrym poziomie niemal przez cały film. Dla fanów Lindy Hamilton, wyglądającej tak samo ładnie jak w Terminatorze (ale grającej momentami z miną pt. “jak wypisać się z tego bajzlu?”), niewielkim, kilkuklatkowym zaledwie bonusem może być widok jej obnażonego biustu o poranku w leśnej głuszy. Dużo lepiej prezentują się niektóre efekty specjalne. Miniaturowe dekoracje oraz optyczne łączenie małp i ludzi w jednym kadrze wykonano znacznie lepiej i subtelniej niż w wersji z 1976 roku. Do sceny ucieczki małp z laboratorium użyto podwójnego zestawu dekoracji, w wersji miniaturowej dla małpich aktorów i pełnowymiarowej dla reszty obsady. Małpy to znów ludzie w (tym razem koszmarnych) maskach i futrzastych kostiumach, wspomagani w niektórych ujęciach ogromnymi modelami animatronicznymi Carlo Rambaldiego (model Konga w śpiączce jest znacznie większy od skonstruowanej w tym samym czasie Królowej Obcych z Aliens; inna sprawa, że wielki model u Camerona był nieporównanie bardziej mobilny). Chybiona była natomiast małpia choreografia z Kongami chodzącymi przez większość czasu w pozycji wyprostowanej oraz zachowania zdradzające, że facet w kostiumie grał swoją wersję człowieka w futrze, zamiast udawać prawdziwą małpę. Wśród niewielu scen, które naprawdę miały być zabawne, odnotować należy moment, w którym grający w golfa koleś trafia piłeczką w łeb wielkiej małpy, albo scenkę, w której Kong łapie węża, by dać go samicy do zjedzenia, a ona przestraszona ucieka.
Tak to legenda starego kina została zmiażdżona przez dosłowną brutalność kina lat 80. Romantyczna opowieść sprowadzona do uziemiania małp za pomocą dźwigów, buldożerów, siatek, śmigłowców i ciężkiej broni, przestała w jakimkolwiek stopniu przypominać swój pierwowzór. Pół biedy, gdyby twórcy zdecydowali się na jednoznaczną stylizację, niepozostawiającą wątpliwości, co stało za decyzją o nakręceniu tego koszmarka. Ale z jednej strony poszło w celowo niepoważną brednię typu japońska Godzilla, z drugiej zaś wszystkie wojskowe obławy są pokazane na serio, bez dystansu czy ironii. Zamiast dwupłatowców mamy pełną artylerię. Ktoś mógłby powiedzieć “jakie czasy, taka broń”. Racja, ale mimo wszystko symbolika finałowego ataku z 1933 roku nie mogłaby ustąpić miejsca krwawym scenom z filmów Guillermina. Dla niego małpa była tylko połciem mięsa, w który można władować dowolną liczbę pocisków, wystrzelonych z rozkazu ograniczonych umysłowo decydentów w mundurach. Spotkanie dwóch kinematograficznych epok skończyło się bezlitosną egzekucją starego kina, potraktowanego jak źródło inspiracji, a potem bezdusznie wyrzuconego na śmietnik. Na szczęście po tym filmie De Laurentiis zbankrutował, więc nie miał już okazji do sypnięcia groszem na wielce prawdopodobną kolejną część, tym razem z synem Kongów. Bo przecież łatwo sobie wyobrazić prolog tego domniemanego sequela – Lady Kong zostaje rozpruta rakietami ziemia-ziemia, obłąkany milioner z resztek jej futra robi sobie dekorację salonu, przy której porwany Kong Junior wylewa rzewne łzy. Brrr…
Tekst z archiwum film.org.pl (06.12.2005).