KENTUCKY FRIED MOVIE. Ciastem w dupę strzelił
Kino z Kentucky Fried Theater – taki jest pełny przekład polski oryginalnego tytułu, przy którym pozwoliłem sobie tym razem pozostać. Czemu? Gdybym chciał iść drogą obraną przez jego twórców, to napisałbym: gdyż nie mam na sobie spodni i naplułem wam na klawiaturę. Prawdziwa przyczyna jest jednak znacznie bardziej prozaiczna i zdecydowanie mniej zabawna. Odpowiedzialne za KFM (prawie jak KMF, co nie?) trio: David Zucker, Jim Abrahams, Jerry Zucker nadało filmowi tytuł nawiązujący do ich wcześniejszej działalności komediowej – improwizacyjnej trupy Kentucky Fried Theater. I go skonstruowało tak samo jak ją.
Wyreżyserowany za dosłownie garść dolarów przez Johna Landisa film nie jest zatem pełnoprawną fabułą. To zbiór niepowiązanych ze sobą gagów i skeczy, których w trwającej niespełna półtorej godziny produkcji upchnięto aż 26. Jak łatwo wydedukować, nie wszystkie trzymają taki sam poziom, choć ten nigdy drastycznie nie spada. Na nudę i pokłady żenady raczej nie ma tu miejsca, mimo iż nieraz granice dobrego smaku zostają niemalże przekroczone. Szczęśliwie każda z oferowanych tu miniatur jest realizacją jakiegoś konkretnego pomysłu – nawet te najkrótsze, które pojawiają się na zasadzie skromnych przerywników w postaci parodii reklamówek, studia telewizyjnego lub tak zwanych informacji od sponsorów. Całość jest zresztą jedną wielką zgrywą z telewizji właśnie i przypomina skakanie po kanałach.
Na jednym znajdziemy więc niewybredną zabawę B-klasowym kinem pod tytułem Katolickie uczennice w tarapatach, na kolejnym nieudane wydanie wiadomości bądź poradnik seksualny, a na jeszcze innym pozostaniemy na dłużej, by oglądać ewidentny pastisz kina kopanego, ze szczególnym uwzględnieniem filmów Bruce’a Lee. Ten ostatni segment jest przy tym główną atrakcją KFM – jest najbardziej rozbudowany, ma konkretną fabułę i zawiera nawet zaskakująco dopieszczone technicznie dowcipy. Już choćby dla niego warto sięgnąć po całość, nawet jeśli tu i ówdzie przyjdzie nam kręcić nosem na prawdziwe suchary (wszak film ma już ponad czterdzieści lat na karku) lub wątłą stronę techniczną, a co za tym idzie, także niespójność „transmisji” (na planie kręcono dosłownie czym i gdzie popadnie, nieraz na chybcika).
Ponieważ film powstał za grosze, niezależnie od systemu Hollywood i w iście polowych warunkach (niektóre sceny rozgrywające się we wnętrzach powstawały na przykład… na świeżym powietrzu), przed kamerą znaleźli się głównie ludzie gotowi pracować za tak zwane dobre słowo i uścisk ręki prezesa (i okazjonalnie pajdę chleba z masłem – burżuje!). Ale nie tylko. Twórcom udało się jakimś cudem zaangażować do swojego ryzykownego projektu, którego żadna wytwórnia nie chciała kupić, takie sławy jak Donald Sutherland i George „007” Lazenby, a w epizodach znaleźli się też charakterystyczni „drugoplanowcy” Henry Gibson oraz George Cheung. Jednocześnie materiał kręcony był w taki sposób, żeby na sam koniec zostały najbardziej obraźliwe segmenty, które mogłyby odstraszyć potencjalnych inwestorów – tych szukano przez cały okres produkcji. Dlatego też ostateczny montaż ma się nijak do napisów końcowych, które tylko pozornie są ułożone „w kolejności ukazywania się aktorów na ekranie”. Po triu ZAZ chyba trudno było spodziewać się jednak łatwych, logicznych rozwiązań – zwłaszcza przy coraz bardziej uszczuplającym się budżecie.
Ten w końcu po prostu się wyczerpał, stopując dalsze zapędy twórców, którzy mieli nieco ambitniejsze plany: chcieli stworzyć troszkę dłuższy i jeszcze bardziej „niegrzeczny” produkt. Nie udało się, choć trudno narzekać na efekt końcowy – tak bliski późniejszym dokonaniom komików czy też popularnemu show telewizyjnemu, który podobał się także i w Polsce, Saturday Night Live. Ale również sporo tu z początku nieoczywistych nawiązań do ówczesnej klasyki amerykańskiej komedii, nawet jeśli zapodanych w sposób charakterystyczny dla nadchodzącej wielkimi krokami ery MTV. Jest więc bardzo, bardzo zabawnie, z pazurem, ale i szacunkiem dla intelektu widza. Ten zlepek scen być może nie zasługuje na miano pełnoprawnego filmu, ale jest tworem głupim w mądry sposób, celnie wyśmiewając nie tylko schematy i klisze popkultury, ale też codzienne zjawiska, nieobce szarym ludziom z ulicy.
Podobne wpisy
Takie podejście przełożyło się na dość niespodziewany sukces filmu, który co prawda nie zarobił jakoś strasznie dużo siana, ale przyniósł zwrot będący wielokrotnością zainwestowanej w niego mikroskopijnej kwoty. To z kolei zwróciło oczy fabryki snów na wszystkich czterech panów stojących za całym pomysłem. Wkrótce dano im więcej kasy i możliwość rozwinięcia skrzydeł – tak powstały Amazonki z Księżyca, czyli nieoficjalny sequel pod opieką Landisa i z całą plejadą gwiazd przed kamerą. Oczywiście nie dorównał on poprzednikowi ani pod względem jakości, ani finansów, które były odwrotnie proporcjonalne do rozbuchanych funduszy. Co nie znaczy, że i jego nie da się obejrzeć z bananem na twarzy. Formy bowiem nie zmieniono.
Kentucky Fried Movie po latach zainspirowało niesławnego Uwego Bolla do stworzenia podobnie skonstruowanego debiutu, którego nazwa mówi wszystko – German Fried Movie (1992). To już co prawda historia na odrębny tekst, ale fakt ten świadczy jedynie o tym, że nawet takie skromne eksperymenty komediowe są w stanie nie tylko rozśmieszyć (z czym KFM wciąż radzi sobie doskonale), lecz również pobudzić do czegoś innego niż samotne spędzanie wieczoru z pilotem w ręku. Czekając więc na Polish Smażony Movie, warto sięgnąć po opisany tutaj twór. Jakkolwiek by patrzeć, obecnie takich rzeczy brakuje.