search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

ZUCKER, ABRAHAMS I ZUCKER. Historia trójki geniuszy komedii

Szymon Skowroński

2 grudnia 2018

REKLAMA

– Kiedy widzę pięciu palantów w togach dźgających faceta nożami na oczach tłumu w samym środku parku, zabijam drani. Taka jest moja polityka.

– To było uliczne przedstawienie Juliusza Cezara, kretynie! Zabiłeś pięciu aktorów. W dodatku dobrych.

Początki w teatrze w Kentucky

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych dwójka braci – David i Jerry Zuckerowie – oraz ich przyjaciel Jim Abrahams założyli podczas studiów komediową grupę Kentucky Fried Theater. Charakterystyczne poczucie humoru, oparte na slapsticku, szybko znalazło swoje ujście w formie scenariusza filmowego, który zainteresował producentów. Tak powstała antologiczna komedia Kentucky Fried Movie, która przyniosła uznanie i zainicjowała kariery trójki zwariowanych scenarzystów oraz reżysera Johna Landisa. Film składał się z kilkunastu niezwiązanych fabularnie epizodów, w których udział wzięli zarówno twórcy, jak i całkiem głośne nazwiska – George Lazenby, Bill Bixby czy Donald Sutherland. Skecze były przezabawne, lecz także niejednokrotnie zupełnie pozbawione smaku. ZAZ (bo tak zaczęto potem określać trójkę współscenarzystów) wyrobili tym samym swoje znaki rozpoznawcze. Nie było dla nich żadnej świętości, “jaja” można było robić na każdy temat, a kontrolowana głupota miała udzielać się widowni. Puenty żartów bywały przewidywalne, ale samo oczekiwanie na puentę było częścią zabawy. Realizacja filmu przebiegała w sposób niekontrolowany, twórcy ledwo wyrabiali się w niewielkim budżecie. Używano różnych kamer (w związku z czym obraz jest niejednorodny i niespójny), filmowano w każdej dostępnej lokacji, a aktorom i statystom płacono grosze (to znaczy, centy). Ekipa była świadoma tego, że niektórzy z inwestorów mogliby wycofać się z produkcji ze względu na zbyt “ostry” charakter wielu scen, wobec czego najpierw nakręcono lżejsze fragmenty. Choć wszystko to brzmi jak przepis na katastrofę, to rzeczywistość okazała się zupełnie odmienna. Film z budżetem 600 tysięcy dolarów zarobił ponad 20 milionów na całym świecie. Landis dostał angaż przy Menażerii, a ZAZ postanowili napisać i wyreżyserować własny film. Trudno określić, czy byli świadomi, że wkrótce zrodzi się prawdziwie amerykańska legenda…

Czy leci z nami pilot?


Po sukcesie Kentucky Fried Movie było pewne, że w Zuckerów i Abrahamsa warto zainwestować. Błyskotliwi prześmiewcy otrzymali na swój reżyserski debiut kwotę 3,5 miliona dolarów. Scenariusz ponownie napisali we trójkę i choć tym razem postanowili opowiedzieć jedną spójną historię – tragicznego w przebiegu lotu pasażerskiego z Los Angeles do Chicago – to nadal całość składa się z serii zabawnych epizodów i gagów. W konstrukcji i charakterze Czy leci z nami pilot? przypomina w pewnym sensie filmy Mela Brooksa. Podobnie jak Brooks, ZAZ biorą na warsztat popularne gatunki filmowe (lub konkretne tytuły), zdarte klisze, oklepane do bólu sceny, dialogi oraz zachowania postaci i poddają je bezlitosnemu recyklingowi, przekuwając efekty dramatyczne na efekty wysoce komicznie. Czy leci z nami pilot? w bezpośredni sposób nawiązuje do dwóch obrazów: Zero Hour! (z którego twórcy zaczerpnęli oś fabuły, dopisując do niej masę gagów) oraz Nocy nad Pacyfikiem (który, swoją drogą, zapoczątkował hollywoodzką modę na filmy katastroficzne). Ten drugi tytuł, z udziałem Johna Wayne’a, był do granic poważny i bardzo patetyczny. Ta podniosłość i postaci zainteresowały tercet ZAZ, który postanowili utopić je w morzu absurdu i nonsensu. Wszystko – od nazwisk głównych bohaterów, przez procedury lotnicze, dramatyczne retrospekcje, zwroty akcji, po takie detale jak tablice informacyjne w samolocie lub ogłoszenia na lotnisku – ulega tutaj wypaczeniu, przeinaczeniu, deprecjacji. Dlatego też mówi się, że Brooks i ZAZ dali początek nowemu podgatunkowi filmowej komedii, jakim jest parodia. Ale błędem byłoby myśleć, że siła debiutu Zuckerów i Abrahamsa tkwi tylko w umiejętnym ośmieszaniu schematów. Absolutnie każdy element składowy filmu jest tutaj nośnikiem humoru, co sprawia, że każdy seans przynosi nowe smaczki i szczegóły. Świeżość i oryginalność zeszły na dalszy plan, a tym, co sprawia najwięcej satysfakcji, ponownie stało się wyczekiwanie na puentę, której można domyślić się w połowie żartu. Stężenie głupoty i absurdu sięga zenitu, ale nie jest to, bynajmniej, produkcja głupia. W końcu to właśnie tutaj po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć Lesliego Nielsena w komediowej roli. Kanadyjski wykonawca, który wystąpił co prawda w kilku niezłych produkcjach, nigdy nie osiągnął sukcesu jako aktor dramatyczny. Jego poważna mina, niski głos i dostojna prezencja ze szlachetną siwizną i dominującą sylwetką okazały się idealnie współgrać z absurdalnymi kwestiami dialogowymi, które przygotowali scenarzyści. Jego drugoplanowa rola Doktora Rumacka została zauważona i powszechnie doceniona. Po raz kolejny ZAZ udowodnili swój komediowy talent i wyczucie, co przełożyło się nie tylko na wielki sukces finansowy filmu (130 milionów dolarów wpływów na całym świecie), ale także na prestiżowe nominacje do nagród BAFTA i Gildii Scenarzystów Amerykańskich (za scenariusz) oraz nominację do Złotego Globu (w kategorii komedia lub musical). Ponadto, w 2010 film został wpisany na amerykańską listę dziedzictwa narodowego. A to dopiero początek dla Zuckerów i Abrahamsa…

REKLAMA