CZY LECI Z NAMI PILOT? 40 lat od premiery
„I am serious… and don’t call me Shirley” – pisząc tę kwestię, wypowiedzianą ostatecznie przez Lesliego Nielsena, panowie tworzący trio ZAZ, czyli Jerry Zucker, Jim Abrahams i David Zucker, prawdopodobnie nie mieli pojęcia, że zapisują właśnie zdanie, które stanie się jednym z najsłynniejszych cytatów w historii filmu. Nie wiedzieli też, że swoim debiutem reżyserskim całkowicie zmienią karierę Nielsena, czyniąc z niego legendę amerykańskiej komedii. W ogóle podczas tworzenia Czy leci z nami pilot? (1980) Zuckerowie wraz z Abrahamsem mogli nie mieć o wielu rzeczach pojęcia. Był to ich pierwszy w pełni fabularny film, z których tworzeniem panowie dotąd praktycznie w ogóle nie mieli do czynienia. Szybko okazało się jednak, że dzieło ZAZ to przełom w gatunku zapewniający im ważne miejsce w historii filmowej komedii.
Podobne wpisy
W latach 70. ZAZ zajmowali się przede wszystkim pisaniem krótkich skeczy do swoich występów w ramach komediowej trupy Kentucky Fried Theatre. Pewnego razu, przy okazji nagrywania programów telewizyjnych emitowanych późno w nocy, na których komicy opierali swoje gagi, przypadkowo zarejestrowali oni katastroficzny film Zero Hour! (1957). ZAZ stwierdzili, że doskonale nadaje się on do sparodiowania i nie czekając długo, przystąpili do tworzenia scenariusza. Problem w tym, że nie mieli żadnego doświadczenia w pisaniu skryptu do filmu, dlatego ostateczne dzieło tak bardzo przypominało oryginał, że Zuckerowie i Abrahams musieli oficjalnie wykupić prawa do remake’u. Koniec końców powstała parodia szalenie popularnych w tamtej dekadzie filmów katastroficznych, z których najsłynniejszym był bodaj oscarowy Port lotniczy (1970). Parodia zupełnie nowatorska, reprezentująca typ humoru mało znany wielu widzom, która podbiła światowe kina.
Na poziomie fabularnym Czy leci z nami pilot? bardzo ściśle trzyma się scenariuszowego pierwowzoru. Film opowiada o losach Teda Strikera, cierpiącego na zespół stresu pourazowego pilota myśliwca, który musi przezwyciężyć swój strach, aby zapobiec katastrofie pasażerskiego samolotu. Piloci, podobnie zresztą jak część pasażerów, zatruli się bowiem nieświeżą rybą, a Striker to jedyna osoba na pokładzie, która jest w stanie bezpiecznie wylądować. Bohater chce też odzyskać utraconą miłość Elaine (Julie Hagerty), która pracuje jako stewardessa. Rozpoczyna się zatem walka o życie – prawdopodobnie najbardziej niedorzeczna i przezabawna w dziejach kina.
ZAZ wykorzystali bowiem zupełnie poważny szkielet fabularny, który wypełnili po brzegi autorskimi skeczami charakteryzującymi się przede wszystkim potężnym stężeniem absurdalnego humoru. Jednocześnie katastroficzny rodowód Czy leci z nami pilot? pozwolił autorom wprowadzić do swojego filmu dość rzadko spotykany w amerykańskim kinie typ komizmu zwany deadpan. Opiera się on na zupełnie niedorzecznych dialogach i sytuacjach, w których biorą udział postaci nieświadome absurdalności swojego położenia. Dlatego kiedy Elaine informuje Strikera o swojej wizycie w dowództwie, a on pyta: „I jak to wygląda?”, dziewczyna ze śmiertelną powagą odpowiada, że to taki budynek, w którym siedzą generałowie. Deadpan serwuje humor w potężnych dawkach za sprawą zupełnie poważnych bohaterów, a kontrast między tymi porządkami daje absolutnie doskonały efekt przekomicznej niedorzeczności, nieustannych pomyłek i humorystycznego surrealizmu.
Chyba nie ma filmu, który lepiej łączyłby pozornie poważny ton z komicznym bezsensem niż Czy leci z nami pilot? Liczba absurdalnych gagów jest porażająca, ale ZAZ posługują się klasycznym szkieletem narracyjnym na tyle umiejętnie, że widz nie zostaje przytłoczony serią niepowiązanych ze sobą skeczy wystrzelonych ze standupowego karabinu. To względnie logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy złożony z niespodziewanych, a przez to tak przezabawnych sytuacji. Nie sposób nie docenić komicznego geniuszu Zuckerów i Abrahamsa, gdy samolot izraelskich linii lotniczych ma zamontowaną gigantyczną jarmułkę i brodę, z czoła zestresowanego Strikera pot dosłownie leje się strumieniami, a komunikację między pilotami utrudnia fakt, iż jeden z nich nazywa się Roger, a drugi Oveur. Popis umiejętności ZAZ zdaje się nie mieć końca i w zasadzie jedynie trzeci akt Czy leci… oraz postać kontrolera lotów Johnny’ego trochę obniżają humorystyczne loty.
Poza talentem scenariopisarskim panowie Zucker–Abrahams–Zucker popisali się również kapitalną intuicją castingową. Większość ról w Czy leci… obsadzono bowiem aktorami, którzy wcześniej nie mieli z komedią praktycznie nic wspólnego. Tymczasem po premierze filmu ZAZ kilku z nich stało się ikonami filmowej parodii. Na pierwszy plan wybija się oczywiście Leslie Nielsen, dla którego rola w Czy leci… była prawdziwym przełomem. Kanadyjczyk, grywający dotąd głównie na drugim planie w mało znanych produkcjach, zaprezentował wybitne umiejętności komediowe, dzięki czemu otworzyły się przed nim drzwi do wielkiej filmowej kariery i międzynarodowej sławy. Nielsen przyćmił skądinąd bardzo dobrych kolegów i koleżanki z planu, w tym Roberta Haysa oraz Julie Hagerty, którzy doskonale sprawdzili się jako wspaniale przerysowana para rodem z melodramatu klasy B.
Dziś, po 40 latach od premiery, Czy leci z nami pilot? jest dla wielu wzorem doskonałej komedii pomyłek, której współcześnie z różnych względów nie można byłoby nakręcić. Humor zmienia się jednak z czasem i należy cieszyć się z powstania tak wspaniałego dzieła, bo już tutaj w kilku momentach da się dostrzec zapowiedzi komizmu znacznie niższych lotów, w którego kierunku podążyli później ZAZ. Zatem skoro samym twórcom trudno było powtórzyć olbrzymi sukces, jakim okazało się Czy leci z nami pilot?, to chyba nie ma lepszego dowodu na to, z jak fantastycznym, niepowtarzalnym dziełem mamy do czynienia.