search
REKLAMA
Archiwum

MANHATTAN (1979). Miłość w Nowym Jorku

Rafał Oświeciński

22 sierpnia 2017

REKLAMA

Nowy Jork można tylko kochać. Brzmi to nazbyt sentymentalnie, ale jeśli miłość do miasta przybrałaby konkretne kształty, to Manhattan Woody’ego Allena byłby tego ponętnego uczucia spełnieniem. Wokół dwadzieścia milionów niezwykłych ludzi, tygiel narodów, pośpiech, krzątanina tłumów, piękne kobiety, przystojni mężczyźni. Nieskończona ilość galerii, wystaw, kin, teatrów, muzeów, które na każdym kroku starają się wzbudzić dyskusje swoją kontrowersyjnością (Wielkie Jabłko to zbieranina artystów wszelkiej maści). Spojrzeć na Broadway i umrzeć z zachwytu. Ba! Ale to byłaby śmierć niespełniona, bo i most Brookliński, i Empire State Building, i Central Park, i zadymione kawiarnie, w których grają najsłynniejsi jazzmani… To też warte jest zachwytu!

Można Nowy Jork idealizować, można i “romantyzować”, jak mówi Isaac Davis. Facet uwielbia swoje miasto, dla niego to metafora rozkładu nowożytnej kultury. To sam brak wartości… Nieee, pudło. Facet NY uwielbia, ale ciężko mu żyć w społeczeństwie zrujnowanym przez narkotyki, telewizję, głośną muzykę, przestępstwa, śmieci… Jakiż to katastroficzny obraz! Sam Isaac mówi, że zbyt dużo w tym złości, a po co być rozzłoszczonym, po co ludzi złościć? “Był twardy i romantyczny, tak samo jak miasto, które kochał. Za okularami w czarnych oprawkach kryła się seksualna moc dzikiego kota.”

O tak, to jest świetne. Drapieżne, dużo seksu, męskie, ale i tajemnicze, a skoro mocno alegoryczne (jak poezja), to i delikatne. Wędrówka po Manhattanie dostarcza nie lada wrażeń. Woody Allen zabiera nas jednak w rejony rzadko uczęszczane przez turystów; to podróż dość osobista (prawdziwego nowojorczyka), wyrafinowana (jak dobra sztuka w teatrze), niełatwa (jak miłość), intelektualna (erudycja wskazana). Tutaj rozmowa o teatrze Brechta dostarcza argumentów do artystycznych, rewolucyjnych przewrotów; zdanie o esencji sztuki, która ma za zadanie odnajdywanie uczuć skrytych wewnątrz, sąsiaduje z rozmyślaniami o szwedzkich filmach i erotycznych kompleksach.

Poznajemy Isaaca. Obecnie w związku jak z powieści Nabokova, z 17-letnią uczennicą szkoły średniej o niezaspokojonych seksualnych żądzach, o której sam Isaac mówi (patrząc wprost w jej zakochane, błagające oczy), że wygląda jak jedno z tych bosych dzieci z Boliwii, które proszą o adopcję. Była żona, która rzuciła go niegdyś dla innej kobiety, mówi o nim w swojej autobiograficznej książce:

Miał napady wściekłości, żydowskiej, liberalnej paranoi, męskiego szowinizmu, zadufanej mizantropii i nihilistycznych nastrojów rozpaczy. Ciągle narzekał na życie, ale nie szukał rozwiązań. Pragnął być artystą, ale unikał niezbędnych poświęceń. W najbardziej osobistych chwilach mówił o strachu przed śmiercią, którą wznosił do tragicznych wyżyn, gdy w sumie to był zwykły narcyzm.

Porzuca Isaac nastolatkę dla dojrzałej kobiety, Mary Wilke, byłej kochanki swojego przyjaciela, z którą prowadzić może poważne dysputy o modnym pesymizmie Kierkegaarda i sztuce współczesnej, będącej nieraz jednym wielkim gównem. Kochanka go jednak porzuca dla mężczyzny, którym wzgardziła nieco wcześniej (czyli przyjaciela Isaaca, który, będąc w stałym związku, dokonuje skoku w bok).

Miłości w filmie Allena są skomplikowane nie mniej niż ckliwe romanse znane z telenowel wenezuelskich. Towarzyszy temu pogmatwanie w dialogach, bo bohaterowie próbują wybrnąć z kłopotliwych sytuacji nader… intelektualnie, grzebiąc dowcipnie w swojej psychice, życiowe wybory kojarząc z teoriami Freuda i wiecznie filozofując sami ze sobą. Ich związki to poszukiwanie swojej wartości w słowach innych, choć i one wciąż naznaczone są niepewnością. Dlatego wszystko się rozpada (ten cholerny pesymizm), by na powrót złożyć się w piękną konstrukcję (która się i tak rozpadnie – ten cholerny pesymizm nie daje nigdy spokoju). Wybrnąć z życiowego impasu można, ironicznie zadając sobie pytanie, czy “życie jest warte życia?”. Isaac w tym momencie rozmyśla:

Rzekłbym Groucho Marx, żeby wskazać jedną. No i Willie Mays. Oraz… druga część Symfonii Jowiszowej. I… wersja Louisa Armstronga utworu Potato Head Blues. Szwedzkie filmy, oczywiście. Edukacja sentymentalna Flauberta. Marlon Brando, Frank Sinatra. Te niesamowite jabłka i gruszki Cézanne’a. Kraby u Sama Wo. Twarz Tracy.

Na pocieszenie zawsze pozostanie jeszcze Nowy Jork. Trochę magiczny, jak nie z tej ziemi (gdy nocą usiądziemy na ławce, spoglądając na miasto oświetlone przez gwiazdy, albo gdy miłość się uda) i trochę realny (gdy życie doskwiera, gdy sztuka w teatrze raczej irytuje, a znajomych ogarnia fascynacja intelektualnym banałem). Nowy Jork był jego miastem i zawsze będzie.

Tekst z archiwum film.org.pl.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA