search
REKLAMA
Archiwum

JOHNNY ENGLISH (2003)

Edward Kelley

5 stycznia 2018

REKLAMA

Klonowanie kasowych hitów filmowych jest hollywoodzką codziennością, nie ma miesiąca, żeby na ekranach nie pojawiła się kolejna kontynuacja wykorzystująca popularność któregoś z amerykańskich blockbusterów podbijających światowy box-office. Odrębną kategorię stanowią obrazy w taki czy inny sposób nawiązujące do całych serii o ustabilizowanej pozycji rynkowej, wśród których bez wątpienia króluje przeżywający za sprawą Pierce’a Brosnana swoją drugą młodość James Bond.

Nawiązań nie trzeba szukać daleko: Austin Powers – agent z fizjonomią idioty i takimż gustem, Xander Cage z mięśniami Vina Diesela, a teraz również Johnny English z twarzą Mr. Beana, czyli popularnego również u nas Jasia Fasoli. Dzięki uprzejmości dystrybutora możemy się nim cieszyć (tak, to nie pomyłka) równocześnie z całą filmową Europą, gdyż paneuropejska premiera objęła również nasz kraj. W zasadzie pisaninę na temat tego tytułu mógłbym na tym zakończyć. Czego można bowiem spodziewać się po angielskim odpowiedniku Głupiego i głupszego?

Pisze się, że Rowan Atkinson rozdmuchany na dużym ekranie traci cały swój komediowy potencjał, a to, co jest siłą jego wizerunku, czyli raczej kameralny humor sytuacyjny, zupełnie nie sprawdza się w jego wykonaniu, gdy ma do uniesienia cały film. Przypomniawszy sobie pełnometrażowego Jasia Fasolę. Nadciąga totalny kataklizm trudno się z tym nie zgodzić, bo sam film faktycznie wiele cech kataklizmu miał – zrównywał z ziemią domniemanie inteligencji jego twórców. Z uwagi na to, że Johnny English podpisany został przez tę samą ekipę realizatorską, nikt rozsądny zbyt wygórowanych oczekiwań raczej nie miał.

Przyznam zupełnie szczerze – film pozytywnie rozczarowuje. Wyobraźmy sobie kojarzonego z niezbyt wyrafinowanymi wygłupami Jasia w garniturze za dwa tysiące funtów, przemawiającego nienaganną angielszczyzną (w przeciwieństwie do raczej małomównej postaci telewizyjnej) i jeżdżącego piekielnie szybkim Astonem Martinem. Niezbyt lotny życiowy nieudacznik, “agent” zza biurka, w skrytości ducha marzący o wielkich czynach i pięknych kobietach, zostaje postawiony w sytuacji wymagającej niebywałej inteligencji, wyrafinowania i fizycznej sprawności.

Jaś Fasola rzucający od niechcenia celnymi ripostami i zabawnymi bon-motami, prężący mózg i muskuły? To nie może nie być zabawne! Wszyscy zgodzimy się z tym, że umieszczenie nieprzygotowanego “bohatera” w kompletnie nieznanym mu środowisku jest starym jak świat motywem eksploatowanym komediowo. Ale wierzcie lub nie, trudno powstrzymać się od życzliwego uśmiechu, kiedy Rowan Atkinson wypowiada ze śmiertelną powagą kwestie pozostające w jaskrawej opozycji do akcji rozgrywającej się za jego plecami. Czy wybierając się na komedię z Mr. Beanem parodiującym Jamesa Bonda oczekujemy nowatorstwa czy może celnej środowiskowej satyry w stylu Woody’ego Allena? Nie sądzę.

I to właśnie jest klucz do dobrej zabawy na komedii Petera Howitta. Wystarczy wyłączyć na 90 minut wyższe procesy myślowe, poddać się konwencji i rechotać z kolejnych gagów agenta – nieudacznika. Proste. Gdyby komuś to nie wystarczyło, zawsze może podziwiać urodę pięknej partnerki “Jamesa” Englisha – Natalie Imbruglia lub doskonale bawiącego się swoją postacią tuza światowego kina – Johna Malkovicha w roli schwarzcharakteru Pascala Sauvage’a, pragnącego objąć angielski tron, by zamienić wyspę w… w co? Obejrzyjcie film – nie doznacie może intelektualnego oświecenia, ale będziecie się dobrze bawić, bo Johnny English to komedia zabawna i co istotne – zupełnie bezpretensjonalna.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA