search
REKLAMA
Recenzje

JAK STEVEN SEAGAL PODBIJAŁ POLSKĘ, czyli parę słów o “Cudzoziemcu” i “Poza zasięgiem”

Tomasz Raczkowski

23 sierpnia 2018

REKLAMA

Steven Seagal w niejednym miejscu był i złoczyńcom niejednej narodowości skopał tyłki. Pewnie wielu miłośników mistrza wszystkich sztuk walki i niezrównanego asa wywiadu / weterana służb specjalnych / aktywisty organizacji charytatywnych (nic nie skreślać, wszystko jest potrzebne), a także trochę mniejsza liczba zapalonych tropicieli polskich śladów w światowym kinie z radością przyjęli nagłą sympatię, jaką gwiazdor Liberatora zapałał kilkanaście lat temu do naszego kraju. Owocem tej namiętności są dwa filmy Seagala zrealizowane w koprodukcji z Polakami i na polskiej ziemi. Można zapytać „czemu tak mało się o nich mówi?”. Cóż, aby się przekonać, wystarczy zapoznać się z jednym z nich. Ale ponieważ nie mogę z czystym sumieniem namawiać nikogo do takich poświęceń, spieszę z krótką relacją z seansów dwóch polskich filmów Stevena – Cudzoziemiec (2003) i Poza zasięgiem (2004).

Kiedy Steven Seagal wybierał się nad Wisłę kręcić pierwszy film tego osobliwego dyptyku, jeszcze grzały go resztki sławy tłustych lat 90., ale znajdował się już na wyraźnej pochyłej, jeśli chodzi nie tylko o jakość swoich kolejnych filmów, ale i związaną z nimi popularność. W czasie postprodukcji Cudzoziemca zarobił swoją ostatnią jak dotąd nominację do Złotej Maliny za Wpół do śmierci, co jest o tyle warte odnotowania, że kiedy w styczniu nakręcony na Mazowszu film wchodził na rynek (nie do kin, bo skierowany był bezpośrednio do dystrybucji wideo), ktoś wciąż jeszcze zauważał kolejne produkcje z gwiazdorem w roli głównej. Dysponujący solidnym budżetem (porównywalnym do większości filmów z Seagalem drugiej połowy lat 90., takich jak dość udane W morzu ognia) film z założenia nie miał wyważać otwartych drzwi, tylko stanowić kolejną inkarnację Seagalowskiego twardziela w akcji, tyle że w bardziej egzotycznym dla widzów zza Atlantyku, a swojskim dla nas, otoczeniu. Nie musiało być źle. Ale wyszło wręcz tragicznie.

Cudzoziemiec to tandetna imitacja kina akcji, której twórcy przyjęli chyba założenie, że wystarczy postawić przed kamerą Stevena Seagala, zaplanować kilka scen akcji wokół pretekstowej fabuły i gotowe. Niestety kręcenie filmów akcji nie jest takie proste i w efekcie powstał naprawdę fatalny film. Seagal gra byłego agenta, obecnie najemnika, który otrzymuje zadanie przewiezienia – a jakże – tajemniczej walizki z Paryża do Niemiec. Po drodze (a czemu nie) wstępuje do Warszawy, gdzie właśnie zmarł jego ojciec – amerykański dyplomata. Ten lokalizacyjny mętlik dobrze oddaje chaos, jaki panuje w scenariuszu Cudzoziemca. Bohaterowie skaczą z jednego miejsca w drugie, w zależności, jak akurat im pasuje, główna intryga wokół przewożonej walizki niby popycha film naprzód, ale trzeba sporo dobrej woli, by zorientować się, kto gra przeciw komu i co planuje aktualnie Steven, który oczywiście dostrzega posunięcia przeciwników z wyprzedzeniem, co – jeśli w to uwierzyć – czyni wszystkie zwroty akcji zupełnie absurdalnymi. Jako gwóźdź do trumny poronionego scenariusza (i to chyba dosłownie, bo odpowiedzialny za tekst debiutant Darren O. Campbell po tym filmie zamroził swoją karierę scenopisarską na niemal dekadę) dodajmy jeszcze, że w fabułę nieudolnie wplecione są zalążki wątków przeszłości i konfliktów rodzinnych granego przez Seagala Jonathana Colda, które ani nie wnoszą nic do całości, ani nie zostają w żaden sposób rozwinięte.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA