INSIDE. Dafoe świrnięty, w lofcie zamknięty
„Podczas jednej ze szkolnych lekcji nauczycielka poprosiła, żebyśmy wymienili trzy rzeczy, które chcielibyśmy ocalić, gdyby w naszym domu wybuchł pożar. Odpowiedziałem, że szkicownik, ulubiony album AC/DC i mojego kota Groucho. Kot umarł, płytę pożyczyłem koledze i nigdy więcej jej nie zobaczyłem, ale szkicownik zachowałem” – tłumaczy z offu, grany przez Willema Dafoe, Nemo. Złodziej specjalizujący się w kradzieży ekstrawaganckich, bajecznie drogich dzieł sztuki. Inside, debiut fabularny Vasilisa Katsoupisa, jest opowieścią o jednym z takich napadów. Napadzie szczególnym, bo wyjątkowo nieudanym – jego rezultatem nie jest kilka milionów dolarów przychodu, ale uwięzienie Nemo w luksusowym, szczelnie zamkniętym lofcie.
Na początku wydaje się, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Bohater Dafoe dostaje się do loftu prywatnego kolekcjonera sztuki bez większych problemów. Pozostając w stałym kontakcie ze znajdującym się na zewnątrz wspólnikiem, grabi, co popadnie – obrazy, rzeźby, rysunki. Pojawia się jednak problem – najważniejszego, wartego ponad 3 miliony dolarów rysunku nie ma na żadnej ze ścian. Siedem minut na wyłączenie alarmu upływa w okamgnieniu, złodziej w ostatnim momencie decyduje się na ucieczkę. Kod do drzwi okazuje się jednak nieprawidłowy – system antywłamaniowy zostaje aktywowany, a Nemo traci szansę na bezpieczne opuszczenie budynku. Jakby tego było mało, oprogramowanie zarządzające loftem ulega uszkodzeniu, co wiąże się z tym, że temperatura powietrza zaczyna rosnąć w niekontrolowanym tempie. „Od teraz działasz na własną rękę” – słyszy bohater od swojego wspólnika, który więcej się już w filmie nie pojawi.
W pierwszej kolejności jest Inside filmem survivalowym – i na tym poziomie sprawdza się zdecydowanie najlepiej. Debiut Katsoupisa ma wiele wspólnego z takimi tytułami jak Wszystko stracone czy Arktyka. Popularny, hollywoodzki aktor w roli człowieka walczącego o przetrwanie, ograniczona przestrzeń i liczba bohaterów, dialogi zredukowane do absolutnego minimum. Inside wyróżnia się na tle dwóch wymienionych produkcji tym, że protagonista nie staje tu do walki z przeważającymi siłami przyrody, lecz przestrzenią, która została zaprojektowana i wykonana przez człowieka. Jak to bywa w tego typu filmach – największą satysfakcję sprawia podziwianie pomysłowości i zaradności głównego bohatera. A Nemo nie jest w ciemię bity. Gdy kończy się woda pitna, sięga po zraszacze, służące do podlewania roślin. Wykorzystuje przedmioty codziennego użytku, całkowicie zmieniając ich przeznaczenie. Z drewnianych poręczy wykonuje śrubokręty, rozkręca łóżka, krzesła i kanapy, a wszystko po to, aby z fragmentów mebli wybudować wieżę i dostać się do sufitu, w którym upatruje ostatniej nadziei na ratunek.
Koty umierają, muzyka przemija, sztuka pozostaje
Drugim ważnym tematem Inside jest relacja pomiędzy człowiekiem a sztuką, tematyzowana już w otwierającym monologu. Nemo kończy go bardzo dosadnym sformułowaniem: „Koty umierają, muzyka przemija, ale sztuka pozostaje”. W Inside obrazy, rzeźby i rysunki są obiektami pożądania, ich wartość niknie jednak w konfrontacji z wartością ludzkiego życia. Nemo, choć sam jest nie tylko złodziejem, ale również koneserem sztuki, nie boi się wykorzystać bezcennych malowideł w celu konstrukcji drogi ucieczki. Gdy nadzieja na ratunek wydaje się niknąć, bohater zmienia podejście – rezygnuje z ucieczki fizycznej na rzecz ucieczki duchowej. Zaczyna tworzyć. Niczym człowiek pierwotny, pokrywa ściany loftu tajemniczymi, quasi-religijnymi malowidłami, które następnie czci. Buduje rzeźby (służąca do ucieczki wieża jest jedną z nich), w swoim szkicowniku rysuje kopie wiszących na ścianach obrazów. Pod koniec filmu apartament, choć na pierwszy rzut oka doszczętnie zdemolowany, w pewnym sensie przypomina wnętrze awangardowej galerii sztuki współczesnej; jedyna różnica w tym, że miejsce znanych i cenionych eksponatów zastąpiły prace wykonane przez głównego bohatera. Wygłoszona przez Nemo maksyma, powtórzona tuż przed pojawieniem się napisów końcowych, okazuje się więc trafiona: „Koty umierają, muzyka przemija, ale sztuka pozostaje”.
W to wszystko wpisane zostają jeszcze wątki biblijne – miejscami w ciekawy sposób rezonujące z fabułą, a miejscami zbędne, stanowiące irytujący, banalny naddatek interpretacyjny. Dopóki odniesienia religijne są integralną część fabuły, dopóty da się je przełknąć. Wieża skonstruowana przez bohatera, żeby „dosięgnąć Nieba” jako pamiętna wieża Babel, stale rosnąca w pomieszczeniu temperatura sygnalizująca, iż jest ono ziemskim odpowiednikiem Piekła, spływająca z sufitu woda – efekt intencjonalnego uruchomienia alarmu przeciwpożarowego – jako odniesienie do biblijnego potopu. To wszystko ciekawe, nienachalne zabiegi, uatrakcyjniające seans i testujące spostrzegawczość widza. Obsesyjnie powtarzane przez bohatera słowa piosenki, głoszące, iż zmierza on do Nieba, albo znaleziony w tajnym pomieszczeniu rękopis o charakterze religijnym – to natomiast przesada rodem z ostatnich projektów Darrena Aronofsky’ego, skutecznie niwecząca subtelny charakter poprzednich pomysłów. Co ciekawe, finał Inside zdaje się w jakiś dziwny sposób korespondować z ostatnimi minutami Wieloryba – oba filmy kończą się „wniebowstąpieniem”, choć trzeba Katsoupisowi oddać, że znalazł on w sobie na tyle przyzwoitości, aby cały „proces” jedynie zasugerować.
Inside jest więc jednocześnie filmem skromnym i bogatym, surową opowieścią o próbie wyjścia z beznadziejnej sytuacji i dosadną, biblijną przypowieścią o konsekwencjach chciwości, walce z materią i ucieczce do wewnątrz. Dość powiedzieć, że interpretować można go również w kontekście pandemicznym. Film realizowany był w czasie koronawirusowych obostrzeń, a uwięziony w czterech ścianach bohater wygląda, przynajmniej do pewnego stopnia, jakby przebywał na przymusowym lockdownie. Skojarzenia narzucają się same. Niezależnie od tego, w jakim kontekście byśmy Inside usytuowali, zawsze będziemy mieli do czynienia z filmem bardzo dobrze zagranym, sprawnie zrealizowanym, trzymającym w napięciu, a kiedy trzeba, rzeczone napięcie skutecznie rozładowującym – choćby za sprawą lodówki, która po 20 sekundach od otwarcia zaczyna grać refren Macareny. Gdy latynoski hit rozbrzmiewa z głośników po raz trzeci, przestajemy się dziwić, dlaczego Nemo tak szybko odszedł od zmysłów.