IMPERIUM ŚWIATŁA. Melancholijnie, ale miałko
Sam Mendes wielkim reżyserem jest i basta – stworzył przełomowe American Beauty (1999), wzruszającą Drogę do szczęścia (2008), dołożył potężną cegłę do budowania legendy Jamesa Bonda, a przed czterema laty zachwycił świat wojenną epopeją 1917. Jak się okazuje, nawet wielcy reżyserzy ulegają pułapkom własnych wizji i Imperium światła jest właśnie przykładem takiej pułapki. Tworząc swój „love letter to cinema”, Sam Mendes popadł w dydaktyczne i nadmiernie melodramatyczne tony.
Jakiś czas temu w brytyjskim magazynie „Empire” ukazał się krótki artykuł, w którym Mendes opisywał proces wybierania lokalizacji, która stanie się tytułowym „imperium światła” w jego najnowszym filmie – magicznym prowincjonalnym kinem, które jest centrum wszechświata dla grupy wieloletnich pracowników. Wybór padł na zamknięte od lat kino Dreamland w nadmorskiej miejscowości Margate i trzeba przyznać, że lokacja ta – oczywiście po odpowiednich przeróbkach i znacznym odświeżeniu – prezentuje się w Imperium światła magicznie. Wszyscy ci, którzy pamiętają swoje pierwsze wizyty w lokalnych, studyjnych kinach sprzed ery multipleksów, na pewno poczują się wyjątkowo poruszeni – Imperium Światła to miejsce celebracji sztuki filmowej i choć frekwencja nie jest zachwycająca, kino zostaje wybrane na lokalizację lokalnej premiery Rydwanów ognia Hugh Hudsona. To wydarzenie stanie się ogromnym wyzwaniem dla całej ekipy kina, ale to nie wielka premiera jest osią fabuły filmu Mendesa. Jest nią relacja doświadczonej bileterki Hilary (Olivia Colman) i nowego pracownika kina Stephena (Micheal Ward).
Pomiędzy dwójką bohaterów, których różni niemal wszystko – rasa, wiek, doświadczenie – rodzi się uczucie, które dla cierpiącej na problemy psychiczne Hilary staje się promykiem nadziei w okrutnie samotnym życiu. Jednak romantyczna relacja starszej kobiety i młodego mężczyzny nie jest jedynym wątkiem – Mendes postanowił bowiem do swojego filmu wpleść również problemy społeczne, a że rzecz dzieje się na początku lat 80. w prowincjonalnym, brytyjskim miasteczku, rasizm wciąż jest tam bardzo silny w nastrojach społecznych. Stephen pada więc ofiarą licznych upokarzających go gestów zarówno ze strony klientów kina, jak i przypadkowych przechodniów. Nastroje eskalują, ale… w zasadzie nie wiadomo po co. Konflikt na tle rasowym zupełnie nie przekłada się na dynamikę opowiadanej historii ani na relację Hilary i Stephena. Motywacje bohaterów w żaden sposób nie zmieniają się po przykrych doświadczeniach mężczyzny, finał filmu także nie wydaje się przez nie determinowany.
Sam Mendes nakręcił ten film przede wszystkim dla siebie – z jednej strony widać w nim miłość do instytucji kina jako miejsca kreowania gustów i osobowości, z drugiej natomiast Mendes dzieli się z widzami spostrzeżeniami natury społecznej, które z pewnością w jakiś sposób wiążą się z jego młodością spędzoną w Wielkiej Brytanii. Problem polega na tym, że to indywidualne, personalne spojrzenie prowadzi go na manowce dydaktyzmu i nadmiernej egzaltacji – choć w Imperium światła znajdziemy piękne kadry i momenty autentycznego wzruszenia, dominującą cechą tego filmu jest melancholijna miałkość. Olivia Colman, jedna z najwybitniejszych aktorek ostatnich lat, stara się jak może, by postać Hilary ożywić i uwiarygodnić, ale piękne aforyzmy, które wkłada jej w usta Mendes, torpedują wszystkie jej wysiłki i czynią z jej bohaterki pretensjonalne narzędzie w rękach reżysera zagubionego we własnej wizji. Podobnie jak Steven Spielberg w Fabelmanach, Sam Mendes ulega pokusie, by mówić zbyt wiele i zbyt dosłownie, by jego film traktować w kategoriach głębokiego przeżycia.
Z Imperium światła bije niezwykłe ciepło – ekipa pracująca w tytułowym kinie składa się niemal wyłącznie z ludzi tolerancyjnych i życzliwych (rzadką okazję do zagrania postaci o negatywnym odcieniu ma tu Colin Firth), stojących w opozycji do bezmyślnej rasistowskiej tłuszczy przewalającej się przez miasto w jednej z ważniejszych scen filmu. Ale nie jest to mądre, krzepiące ciepło rodem z najlepszych feel good movies – raczej ciepło z anegdot wiekowej ciotki, która opowiada o tym, że „kiedyś to było”. Mam wrażenie, że takich mądrości dzisiejsi widzowie raczej nie potrzebują.