search
REKLAMA
Archiwum

DROGA DO SZCZĘŚCIA. Niedosyt

Karol Barzowski

4 lipca 2019

REKLAMA

Gorzki, duszny, męczący – taki miał być klimat ekranizacji „Drogi do szczęścia” Richarda Yatesa w reżyserii Sama Mendesa. Czy to się udało? Film Brytyjczyka niektórych porusza, niektórych nawet zachwyca, co wcale mnie nie dziwi. Ale czegoś mi w nim jednak zabrakło. W tego typu obrazach ważna jest swojego rodzaju ciężka, niezdrowa atmosfera – widz ma się czuć poirytowany i zniechęcony, tak by bezpośrednio po seansie nie chciało mu się uśmiechać, rozmawiać, ani nawet jeść. Trudno w tym filmie poczuć wyraźną sympatię do którejkolwiek z postaci, problemy bohaterów piętrzą się i zazębiają, zobrazowane to wszystko jest też nieźle, ale mimo wszystko tej atmosfery chyba nie udało się stworzyć. Mam wrażenie, że Droga do szczęścia nakręcona została zbyt zachowawczo, zbyt „płasko” i bez wykorzystania potencjału samej historii. Film Mendesa ma sporo wspólnych elementów z „wbijającymi w fotel” produkcjami Todda Fielda, Bliżej Mike’a Nicholsa, czy choćby American Beauty, ale chyba jednak pozostaje pół kroku za nimi. Gdy w kinie rozpoczęto wyświetlanie napisów końcowych i zapalono światła, widownia szybko się podniosła, ochoczo rozmawiając – niekoniecznie o zakończeniu. I choć w tym przypadku można by to pewnie podpiąć pod nieodpowiedni target, oczekujący drugiej części Titanica, to rozwiązanie nie jest chyba tak jednoznaczne.

Droga do szczęścia to historia młodego małżeństwa – April i Franka Wheelerów. Teoretycznie są oni wzorcowym przykładem amerykańskiej rodziny żyjącej na przedmieściach. Frank co prawda nie przepada za swoją pracą, ale nie przemęcza się i nieźle zarabia. April zaś wychowuje dzieci, prowadząc całkiem ładny dom z ogródkiem. Mają problemy, jak każdy, ale zawsze mogą liczyć na swoich sympatycznych sąsiadów i przyjaciół. Tym, co odróżnia ich od innych jest to, że im to nie wystarcza. Nie chcą rezygnować ze swoich marzeń i ambicji, nie godzą się na życie, które dzień po dniu wygląda tak samo. Choć może i idealnie wpisują się w przyjęty model, czują, że wypalają się w nim, a frustracja powodowana życiowym niespełnieniem powoli sięga kresu. Franka i April po prostu wykańcza ich normalność. Tego typu historia to świetna możliwość wykazania się dla aktorów. Grający tu główne role Kate Winslet i Leonardo DiCaprio wykorzystują ją zresztą w pełni. W jednej z początkowych scen – kłótni małżonków przy autostradzie – to DiCaprio spisuje się lepiej. Jest niezwykle przekonujący. Dalsza część filmu należy już jednak do jego partnerki. Winslet zachwyca, i to nie tylko w wymagających scenach wybuchów złości czy płaczu, ale zwłaszcza wtedy, kiedy milczy, gdy to, co trzeba wyczytać, wymalowane jest na jej twarzy, w spojrzeniu. Jej April to wielowymiarowa, ciekawa postać, ale aktorka nie szarżuje. W żadnej ze scen nie przesadza. Powiedziałbym nawet, że w swojej grze jest dość powściągliwa, a mimo wszystko daje tu prawdziwy koncert swoich umiejętności. Klasa sama w sobie.

Zdecydowanie to aktorstwo jest jednak największą zaletą tej produkcji. Zważając na jej teatralność, może to i zresztą najważniejszy z aspektów. Ale z grą aktorów i przekazywanymi przez nich emocjami musi wiązać się również przenoszenie tychże emocji na widzów. W moim odczuciu to akurat nie do końca wyszło. Temat życiowego niespełnienia, poczucie, że stać nas na więcej, obawa przed marnowaniem szans, dotyczą właściwie każdego pojedynczego człowieka. Zobrazowanie tych lęków w tak przejmującej historii powinno przynosić ze sobą ogromny ciężar emocjonalny, który dźwiga się jeszcze długi czas po opuszczeniu sali kinowej. Reżyser jednak oddziela swoich bohaterów od widzów zbyt grubą kreską, co sprawia, że nasze zaangażowanie nie wykracza poza ramy tej konkretnej opowieści.

Do filmu wkradła się też zbyt duża dosłowność. Postać Johna, leczącego się w zakładzie psychiatrycznym syna dobrej znajomej naszych bohaterów, jest tutaj zupełnie zbędna. Pojawiający się dosłownie w dwóch scenach mężczyzna, niczym karabin maszynowy wyrzuca z siebie całą prawdę o Franku i April. Wszystkie niedopowiedzenia między nimi, to, do czego nie chcą przyznać się sami przed sobą, on wygarnia im bez ogródek. Przypomina to chór z antycznej Grecji, tłumaczący to, czego nie widać było na teatralnej scenie. W Drodze do szczęścia jest podobnie – dzięki Johnowi zaoszczędzono zapewne kilkaset metrów filmowej taśmy. Intencje mogły być zresztą dobre, ponieważ sceny z jego udziałem są naprawdę mocne. W finalnej wersji montażowej wątek ten jednak wręcz razi. Szkoda tym większa, że wcielający się w postać Johna Michael Shannon radzi sobie rzeczywiście świetnie, co zostało zresztą zauważone i zaowocowało nominacją do Oscara.

Żeby nie było wątpliwości, Droga do szczęścia to bardzo dobry film. Wspomniane już aktorstwo, przejmująca, acz subtelna muzyka Thomasa Newmana, a także świetne odzwierciedlenie lat 50. w USA (nominacje do Oscara za kostiumy i scenografię) sprawiają, że obraz znacznie zyskuje na wartości. Miał on jednak potencjał, by stać się filmem wybitnym, a do takiego z pewnością trochę mu brakuje. Podczas oglądania miałem wrażenie, że Mendes nie do końca zdecydowany był na to, jak poprowadzić tę historię. Można ją odczytywać na kilka różnych sposobów. Jako opowieść o niespełnieniu pojedynczego istnienia, życiu wśród społecznych norm i przykazań, wypalaniu się związków lub też destrukcyjnym wpływie przedmieść. Końcowe sceny wskazywałyby jednak na tę ostatnią opcję, z czego na pewno nie byłby zadowolony Richard Yates. Autor wielokrotnie podkreślał, że jego powieść jest czymś więcej niż tylko krytyką amerykańskiego przedmieścia. Ja też uważam, że można to było poprowadzić inaczej – dla mnie temat został ostatecznie nieco spłycony, a w tego typu filmach to właściwie najcięższy z możliwych do popełnienia grzechów. Żałować należy tym bardziej, że cały film robi naprawdę dobre wrażenie, zaś po zapaleniu świateł na sali pierwszą rzeczą, o której się myśli, jest właśnie niedosyt. Dla Drogi do szczęścia to sytuacja zdecydowanie niesprawiedliwa.

Tekst z archiwum film.org.pl (06.02.2008).

REKLAMA