HISTORIA WULGARYZMÓW z Nicolasem Cage’em. Warto przeklinać
No to napierdalam tę reckę. Zgodnie z tym, co mówił prowadzący program Nicolas Cage, wyraziłem teraz pozytywne emocje na temat aktu pisania oraz, co najważniejsze, tematu, o którym piszę. Nigdy nie ukrywałem, że lubię wulgaryzmy, gdyż człowiek inteligentny potrafi za ich pomocą wyrazić cały wachlarz emocji, przy tym je rozumiejąc i porządkując. To zupełnie coś innego niż stawiać słowo „kurwa” jako przecinek, wypijając tanie piwo z ziomami na działkach. Język zachowuje się podobnie do żywego organizmu. Zaakceptujmy to, a nie obruszajmy się jak Zosie Niewydymki np. na rzucanie mięsem w polskim kinie. Do przybrania takiej świadomej lingwistycznie postawy namawia nas Historia wulgaryzmów pod znakomitym przewodnictwem Nicolasa Cage’a.
Moje uwielbienie do amerykańskiego systemu prawodawczego zaczęło się bardzo dawno, jeszcze w szkole średniej, gdy startowałem w wojewódzkim etapie olimpiady o prawach człowieka. Trwa ono do dzisiaj, a kolejny raz przypomniałem sobie o nim, gdy z Historii wulgaryzmów dowiedziałem się, że słowo FUCK decyzją Sądu Najwyższego z 1971 roku podlega konstytucyjnej ochronie. Dlaczego nie moglibyśmy zrobić tak ze słowem KURWA, a nie zajmować nasze sądy np. idiotycznymi sprawami o obrazie uczuć religijnych? Poza tym, jak dowiemy się z programu, geneza FUCK w sensie „pieprzyć”, czyli uprawiać seks, ma ścisły związek z dominacją władzy nad ludem i próbami ograniczania jego wolności poprzez wpływanie na życie intymne. Nic jednak nie zatrzyma rozwoju języka, podobnie jak ewolucji wartości rządzących społeczeństwami i rozwoju jako kategorii zmiany w ogóle.
Bardzo ciekawym drugim dnem, prócz tego stricte historycznego, jest w Historii wulgaryzmów opowieść o ewolucji, jaka wydarzyła się w amerykańskiej kinematografii za sprawą rzucania mięsem. Otóż gdzieś na przełomie lat 50. i 60. amerykańscy twórcy i krytycy uświadomili sobie, że w kinie europejskim klnie się, a nawet pokazuje seks, a w USA unika się takich mocno życiowych faktów. Przez to amerykańskie filmy tracą widzów na rzecz produkcji ze Starego Kontynentu. Czas było uświadomić sobie, że istnieje realny świat.
Narzuca mi się od razu skojarzenie z tymi wszystkimi sprzeciwami wyrażanymi, nawet na naszym portalu, wobec języka używanego np. we Wszyscy moi przyjaciele nie żyją. Jakby pisali to ludzie zatrzymani w czasie, zwłaszcza w latach 40. i 50., w dobie złowieszczego makkartyzmu i kodeksu Haysa. Mądrze więc krytyk filmowy Elvis Mitchell namawia swoich kolegów, zwłaszcza tych młodszych i życiowo mniej doświadczonych, żeby nareszcie zaakceptowali, że istnieje realny świat, w którym mogą nam przyjebać, możemy zostać wydymani, ale także my możemy zrobić to samo innym na przeróżne sposoby, przeróżnie językowo wyrażając owe czynności. A film sam w sobie ma wchodzić w relację z tym jebiącym nas światem, również w podobnie różnorodny formalnie sposób. Wtedy kino staje się żywe, a nie jest filmoznawczym muzeum niedotykalnych eksponatów, z którymi nie mamy żadnego emocjonalnego związku. To bodaj największa wartość Historii wulgaryzmów, to odrywanie nas, widzów, od wyrozumowanej fikcji i sprowadzanie na ziemię za pomocą przekleństw. Tylko w kategorii R aktorzy mówią jak prawdziwi ludzie.
Jak sam stwierdził Nicolas Cage, chwaląc się swoim realistycznym podejściem do aktorstwa, słowo FUCK i jego derywaty stanową 71 procent przekleństw przez niego wypowiadanych, i jest z tego dumny. Ale co tam słowo FUCK czy KURWA. A GÓWNO, SHIT? Genezę tego słowa łatwo prześledzić, chociażby uświadamiając sobie relację kału ze śmieciami. Inna teoria głosi, że SHIT to akronim słów „ship high in transit”. Na statkach w XIX wieku fekalia w postaci np. obornika musiały być transportowane wysoko, inaczej w ładowni opary metanu doprowadziłyby do eksplozji. Słowo jednak ewoluowało jako wyznacznik chłamu, odpadów itp. W sumie zasadnie, bo kał jest niejadalnymi pozostałościami po przemianie materii. Co ciekawe, kiedyś ludzie robili kupę wspólnie. Toalety wyglądały jak ustawione w szeregu dziury, zabudowane, żeby móc na nich siedzieć. Siadało się i defekowało, a obok, względnie naprzeciwko, ktoś robił to samo. Pomyślcie, czym to się różni od siadania na klopie z telefonem? Z tym że ludzie są nieco dalej i nie czują smrodu naszej kupy.
A słowo KUTAS, DICK? Zaczęło się od imienia, przynajmniej w angielskim. W polskim był to element dyndający, pompon itp. – zupełnie jak penis, o ile aktualnie nie stoi, gdyż elementy sztywne nieco mniej dyndają. W języku angielskim KUTAS pochodzi od imienia Dick, a ono z kolei od Richarda… Ale to wszystko trzeba zobaczyć i usłyszeć, jak Nicolas Cage intonuje różne wersje użycia DICKA. Zatrudnienie go do prowadzenia Historii wulgaryzmów okazało się świetnym, bardzo mięsistym pomysłem. Aktor bawi, a jednocześnie opowiada wraz z towarzyszącymi mu ekspertami – lingwistami, krytykami filmowymi, kognitywistami itp. Może czasem odnosi się wrażenie, że te gadające głowy są zbyt statyczne, zwłaszcza po kilku odcinkach. W scenografii nic się nie zmienia, a mogłoby. Nie są wprowadzane nowe postaci, sytuacje, a wzbogaciłyby temat. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Twórcy zapewne obawiali się kosztów produkcji. Za to wizualizacje historycznych zmian są ciekawe i dowcipne. Nieco przypominają niekiedy animacje tworzone przez Terry’ego Gilliama.
Generalnie więc wniosek z programu taki, że przeklinanie jest zdrowe, natomiast zbytnie autocenzurowanie siebie nie. Warto przeklinać, a nie w zaciszu własnych umysłów nieprzerwanie dymać własne emocje, aż do kompletnego szaleństwa, zdziczenia i stania się sztucznymi emocjonalnie ludźmi.