HAGAZUSSA. Horror w austriackich Alpach
Centrum Kultury w Lublinie wspólnie z organizatorami Splat!FilmFest prezentują w lutym trzy seanse niemieckojęzycznego horroru Hagazussa. To nie lada atrakcja, bo film nie ma dystrybutora i prawdopodobnie nie zostanie wyemitowany w polskich kinach. Premierowy pokaz odbył się w Lublinie 2 lutego, a po seansie 7 lutego widzów czeka prelekcja pt. „Jak zostałam czarownicą. O wiedzy, magii i uprzedzeniach”. A gdyby ktoś nie miał pomysłu, co obejrzeć w Walentynki – zamiast błahej komedii romantycznej – może wybrać się do Lublina na ostatni pokaz niemieckiego horroru. Czy naprawdę warto? Wiele osób, które uczestniczyły w premierowym seansie, odpowiedziałoby, że nie warto. Nie takiego filmu bowiem oczekiwano. Nawet jeśli spodziewano się arthouse’owego horroru w stylu Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii (2015), to film zaskakuje sposobem opowiadania i punktem, do którego ostatecznie zmierza.
Podobne wpisy
Na wstępie należy podkreślić, że jest to dzieło studenta – nie tylko debiut pełnometrażowy, ale i praca dyplomowa z Niemieckiej Akademii Filmowej i Telewizyjnej w Berlinie (Deutsche Film- und Fernsehakademie Berlin). Film został częściowo sfinansowany dzięki kampanii crowdfundingowej. Fabułę można by pewnie zmieścić w trzydziestu minutach, ale reżyser naładował swój film taką dawką artystycznych sekwencji, że chłonie się obrazy jak koneser sztuki albo kapituluje w połowie filmu. Ja byłem zaintrygowany, bo mimo iż jest to bardziej eksperyment formalny niż typowy folk horror, jest tu jakaś spójna wizja oraz konkretna, lecz spowita tajemnicą fabuła. W centrum uwagi znajduje się postać kobieca, która przechodzi ciekawą metamorfozę. Za pomocą niuansów i umiejętnie budowanego nastroju reżyser opowiedział mistyczną, pełną grozy i metafor opowieść o jałowym życiu w samotności i w strachu przed ludźmi.
W dużej mierze jest to kino oparte na nastroju, wykreowanym za pomocą wysublimowanej fotografii przyrody. Zdjęcia realizowano w austriackich Alpach. Stojąca za kamerą Mariel Baqueiro wymieszała ciemne odcienie zieleni i brązu, podkreślając surowość krajobrazu, jego trudną i niebezpieczną naturę wraz z hipnotycznym pięknem, któremu trudno się oprzeć. Jej umiejętność pracy z kamerą widoczna jest również w intymnych sekwencjach skupionych na twarzach ludzi. Dużą rolę w budowaniu atmosfery odgrywają złowieszcze ambientowe brzmienia greckiej avantrockowej grupy muzycznej MMD. Stosuje ona tak zwane drony, czyli długie i powtarzające się basowe dźwięki, które nie tworzą spójnej melodii, skupiając się na wydobyciu z instrumentów właściwej tonacji i symetrii.
W dialogach dominuje pustka, a główna bohaterka prawie w ogóle się nie odzywa. Jest wyciszona i tajemnicza, boi się kontaktu z drugim człowiekiem. Staje się milcząca jak otaczająca przyroda. Ten zabieg z pewnością był zamierzony i nie wynika z braku znajomości języka odtwórczyni głównej roli. Należy jednak zauważyć, że czołową postać o imieniu Albrun zagrała polska aktorka. Nazywa się Aleksandra Cwen i przez osiemnaście lat pracowała w Teatrze imienia Jana Kochanowskiego w Opolu. W karierze teatralnej nie unikała ról hardcore’owych, występowała m.in. jako ofiara linczu bądź gwałtu. Z takim temperamentem i odwagą wydaje się idealna do ról w horrorach. Postać samotnej matki o imieniu Albrun sportretowała bardzo realistycznie i nie potrzebowała do tego słów. Operatorce doskonale udało się uchwycić w jej twarzy lęki, niepokoje, frustracje. Aleksandra Cwen współpracowała już wcześniej z Feigelfeldem i Baqueiro przy średniometrażowym Interferenz (2014).