search
REKLAMA
Grzeszne rozkosze

Grzeszne rozkosze #11: POLE RAŻENIA

Jacek Lubiński

18 marca 2017

REKLAMA

Zmiany oczywiście nie pomogły – i to nie tylko dlatego, że znany z zamiłowania do narkotyków Pastorelli chlapnął w jednym z popularnych programów telewizyjnych ważnego twista, a kampania reklamowa skomponowana była w dużej mierze ze scen, jakich próżno szukać w samym filmie. Jak by nie było, zaledwie trzydziestomilionowy budżet nie zdołał się zwrócić ani w kinach, ani tym bardziej na domowym rynku VHS, gdzie Pole rażenia także dosłownie popłynęło. Krytycy, z Rogerem Ebertem na czele, nie zostawili na filmie suchej nitki. Do dziś zresztą na serwisie Rotten Tomatoes produkcja ta trzyma zaledwie 14% świeżości.

Swojego dzieła wstydzili się także sami twórcy, wliczając w to Willisa, który po latach… publicznie przepraszał fanów za tę wpadkę. Czy słusznie?

Cóż. Całość trwa standardowe godzina-czterdzieści minut, zatem nie ma specjalnie miejsca na pokłady nudy. Pomaga w tym zresztą stara, poczciwa R-ka, w którą na bazie popularności Die Hard celowano od samego początku (aczkolwiek nie jest tak krwawo, jak w przygodach Johna McClane’a). Aktorzy spisują się solidnie i chyba nie dało ich się lepiej dopasować do konkretnych ról – co działa również i w drugą stronę, uderzając po głowie wytartymi schematami. Chemia między Jo a Tomem jest także pozbawiona fajerwerków, ale w miarę wiarygodna – zresztą Willis nawet gdy nie gra, to bywa po prostu sympatyczny. Okazjonalny humor wraz z obowiązkowymi one-linerami na czele jest zjadliwy, a główny „zły”, gdy już zostaje ujawniony, szarżuje aż miło. Obrazu dopełnia odpowiednio bombastyczna muzyka niezawodnego Brada Fiedela (której z uwagi na wpadkę filmu nigdy nie wydano) oraz zdjęcia Maca Ahlberga (współtwórcy takich klasyków danej ery, jak Obcego z głębin i Robota Joxa). Na tym jednak koniec „atrakcji”.

Oprócz swoistej przewidywalności, która jedynie wzrosła przez te blisko dwadzieścia pięć lat od premiery, największym grzechem filmu wydaje się jego nadmierna prostota. Jest to dzieło zwyczajnie nieefektowne, by nie powiedzieć brzydkie. Niby mamy te wszystkie pościgi – a to pieszo, a to autami, a to na wodzie – strzelaniny, wybuchy i kraksy, lecz gdyby nie gwiazdorska obsada, to można by pomyśleć, że to film telewizyjny (oczywiście mowa o ówczesnych standardach, nie tych dzisiejszych). Co gorsza, twórcy chwilami tak bardzo starają się urozmaicić całe widowisko, zrobić coś z niczego, że aż popadają w śmieszność.

Już choćby w pierwszej scenie akcji samochody seriami skaczą do góry w taki sposób, że można się zastanowić, czy ktoś przypadkiem nie wmontował głowy Willisa w ruchome kadry Blues Brothers. Szybko zdają się to potwierdzać niektóre z dialogów, które wypowiadane niekiedy z grobową wręcz powagą działają w sposób odwrotny do zamierzonego. Zresztą również hasełka reklamowe z – całkiem ładnych swoją drogą – plakatów brzmią obecnie odrobinę niedorzecznie, potwierdzając tylko przynależność do konkretnej epoki, w której Pole rażenia jest mocno zakorzenione. I to właśnie ten osobliwy archaizm sprawia, że film nie tylko nie wydaje się stratą czasu, ale też łatwo jest go polubić.

Nie będzie to wielka miłość i głębokie, trwałe uczucie, które zabierzemy ze sobą do grobowej deski. Trudno też pisać wprost o jakiejkolwiek rozkoszy, bowiem film z Brucem jest w najlepszym wypadku „uroczy w akcji”. A ponieważ wszystkie elementy składowe są w nim na swoim miejscu, to przeskakując pomiędzy kanałami telewizora, z łatwością idzie się zatrzymać właśnie na tym tytule – chociażby na chwilę, pomimo wszelkich absurdów, mielizn i niedorzeczności niezbyt fascynującej fabuły.

Willis z beznamiętną miną przerzucający się uprzejmościami z Sizemorem. Resztki włosów Willisa powiewające (pod czapką-bejsbolówką) na wietrze, gdy tak mknie motorówką wraz z odzianą w czerwony kostium Parkerową. Willis celujący do kamery. Willis strzelający do drabów będących poza kadrem. Willis topiący smutki w alkoholu… Ba! Nawet Willis wyglądający jakby miał wszystko i wszystkich w dupie (czyli właściwie każda scena filmu)…

To nie są majstersztyki kina i wyjątkowo pamiętne obrazy, jakie chciałoby się oprawić w ramkę i powiesić na ścianie. A jednak wydają się wystarczające, aby od czasu do czasu świadomie powrócić do tego wątpliwego jakościowo dziełka, i oglądając je… też mieć wszystko w dupie. Tak po prostu. Ot, idealna definicja nieprzyzwoitej rozrywki, nieskażonej w dodatku współczesnymi trendami czy polityczną poprawnością i roszczeniami licznych portali społecznościowych.

A tak swoją szosą, czy gdyby dziś zdecydowano się na remake, to czy twórcy poszli by za ciosem i obsadzili Toma Hardy’ego w roli detektywa Toma Hardy’ego, czy może odważyliby się podnieść poziom absurdu i Tom stałby się… detektywem Brucem Willisem?

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA