search
REKLAMA
Grzeszne rozkosze

Grzeszne rozkosze #11: POLE RAŻENIA

Jacek Lubiński

18 marca 2017

REKLAMA

Obecnie mocno sinusoidalna kariera urodzonego w RFN Waltera Bruce’a Willisa nikogo, łącznie z samym zainteresowanym, nie dziwi. Niemniej tak wyglądała ona od… zawsze. Stąd też, obok udanych występów w komediach Blake’a Edwardsa oraz dynamicie sławy jakim okazały się obie części Szklanej pułapki, „Bruno” już na starcie zaliczał artystyczno-finansowe wpadki filmami pokroju Hudson Hawk (swoją drogą niezwykle sympatycznego), Billy Bathgate, wypełnionych seksem Barw nocy lub też ambitnych Fajerwerków próżności. Znamienny wydaje się zwłaszcza ostatni z tych tytułów, gdyż odpowiadająca za jej produkcję wytwórnia Columbia, pod przewodnictwem Marka Cantona, miała w owym czasie kilka równie głośnych porażek, na czele z Bohaterem ostatniej akcji.

I to właśnie Canton zapewnił Willisowi udział także w Polu rażenia, którego liczne problemy – podobnie jak w przypadku innych projektów – szczelnie ukrywano przed światem, co, jak nietrudno się domyślić, odbiło się studiu potężną czkawką. Film twórcy bokserskiego Gladiatora – Rowdy’ego Herringtona – kręcono w miejscu urodzin reżysera, czyli dokładnie tam, gdzie toczy się akcja: w Pittsburghu. Wpierw pod tytułem Three Rivers (Trzy rzeki), który ostatecznie ostał się jedynie jako nazwa jednej z widocznych na ekranie łodzi. Fabuła jest prosta jak zakole jednej z tych rzek.

Bruce Willis gra jeszcze jednego prawego glinę – tym razem detektywa Toma Hardy’ego (sic!), w którego żyłach dosłownie płynie błękitna krew.

Jego ojciec – w tego wcielił się pocieszny, znany głównie z komediowego repertuaru John Mahoney – też jest policjantem, podobnie jak ojciec jego ojca, ojciec ojca ojca i dalsi przodkowie. Razem polują na seryjnego mordercę o ksywce Dusiciel z Polskiego Wzgórza (oui!). Oczywiście tatusia szybko killim!, więc Bruce robi się smutny. Tak bardzo smutny, że donosi na swoich kolegów w ponadczasowej sprawie brutalności policji. A konkretnie na swojego… kuzyna, Jimmy’ego Detillo (Robert Pastorelli). Ten wkrótce popełnia samobója – tradycyjnie w iście widowiskowym stylu – czego reszta rodzinki (Dennis Farina, Tom Sizemore), rzecz jasna, nie przyjmuje z uśmiechem na ustach.

Dla dobra wszystkich Tom przenosi się zatem do kompletnie innej jednostki Five-O. Odtąd pływa łódką po rzece – a raczej po wspomnianych trzech – w wolnych chwilach kultywując swoje hobby picia napojów wyskokowych. Ani się obejrzymy, a Tomek (który też nie zdążył się obejrzeć) dostaje nową partnerkę – Jo Christman (!!!), czyli Sarah Jessica Parker z lat, kiedy jeszcze bez pomocy chirurga plastycznego wyglądała tak:

Nasz dzielny chłop nie ma jednak szans sobie za bardzo z nią pofolgować, bo z rzeki zaczynają wyławiać trupy kobiet – co ciekawe zabijanych wzorem niesławnego Dusiciela. Czyżby naśladowca? A żeby było śmieszniej, jedną z ofiar jest była dziewczyna Toma. Trapiony wyrzutami sumienia, whisky, docinkami starych znajomych i duchami przeszłości (wśród których znajdziemy jeszcze charakterystyczną facjatę Briona Jamesa), Hardy cichaczem, w przerwach od picia, zaczyna prowadzić własne śledztwo, podejrzewając najgorsze… Resztę można sobie w sumie dośpiewać, a prawdopodobieństwo wcześniejszego przewidzenia finału jest równie wysokie, jak zgadnięcie, czy Bruce w końcu prześpi się z Jo (spoiler! Oczywiście, że tak!).

Oryginalny scenariusz samego Herringtona, napisany do spółki z Martym Kaplanem, nie był może najwyższych lotów, ale podobno „trzymał się kupy”. Pierwotnie szykowany był zresztą dla Eda Harrisa, ale z jakichś powodów nie wyszło (Ed się pewnie ucieszył). Przepisano więc skrypt pod Roberta De Niro, ale i z niego nici. Aż w końcu na plan zawitał Willis i… przygwiazdorzył. Jeśli wierzyć plotkom, najwyraźniej opromieniony swoją zajebistością aktor zaczął zmieniać historię wedle własnego widzimisię. A dla reżysera i niektórych członków ekipy był na tyle nieprzyjemny, że szybko dorobił się wiele mówiącej ksywki „Orson Willis”. Nie dziwi zatem fakt, że gotowy materiał okazał się na tyle niestrawną papką, że po próbnych pokazach zdecydowano się na dokrętki, co doprowadziło do dalszych zmian w fabule, rosnących kosztów i kilku miesięcy opóźnienia względem planowanej premiery.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA