GARFIELD. Deadpool wśród animacji [RECENZJA]
Historia Garfielda zaczęła się raczej mało spektakularnie, bo od paska komiksowego opublikowanego na początku 1976 roku w gazecie „Pendleton Times”. Początkowo kocur nie był nawet główną postacią – seria zatytułowana była Jon i opowiadała, jak nietrudno się domyślić, przede wszystkim o perypetiach człowieka. W 1977 roku autor komiksów Jim Davis zmienił jednak tytuł i przesunął akcent na bohatera zwierzęcego – wraz ze wzrostem popularności Garfield wyemigrował z rodzimego „Pendleton Times” i zaczął pojawiać się regularnie w kilkudziesięciu, a następnie kilkuset gazetach na całym świecie (polscy czytelnicy mogli zapoznać się z przygodami kota za pośrednictwem „Gazety Wyborczej”). Tak narodziła się marka, która popularnością cieszy się do dziś – jej najnowszy, filmowy odprysk trafił właśnie na ekrany kin.
Nowy Garfield to całkowity reset fabularny – kolejny już w historii marki, która od początku swego istnienia cechuje się epizodycznością. Możemy więc z czystym sumieniem zapomnieć o pokracznych próbach łączenia animowanego kota i filmu aktorskiego z początku wieku, możemy odetchnąć z ulgą i posłać w pamięciowy niebyt Garfielda: Festyn humoru i Garfielda: Koty górą. Twórcy serwują nam świeżutkie origin story bohatera, który błąkając się w deszczową noc, trafia pod okienko włoskiej restauracji. Okienko uchyla przed nim Jon i w ten sposób rodzi się przyjaźń na całe życie – scementowana przez spełnianie kolejnych zachcianek kulinarnych kota. Garfield, zgodnie ze swoim komiksowym pierwowzorem, jest narcystyczny, leniwy i sarkastyczny. Nie zwalcza jednak Odiego, tak jak w niesławnym filmie aktorskim, ale traktuje go jak partnera w zbrodni; kogoś, z kim można przeprowadzić nocny napad na lodówkę. W głębi duszy jest poczciwy i pomocny, generalnie: da się lubić. Jego życie to sielanka – kolejne posiłki bohater przeplata, podobnie jak prawdziwe koty, ze spaniem, zabawą i nałogowym oglądaniem Catflixa. Oczywiście, wszystko musi obrócić się o 180 stopni, aby Garfield odbył obowiązkową „podróż bohatera” – i tak się też dzieje, kiedy na horyzoncie pojawia się jego zaginiony ojciec.
Kilka tygodni przed premierą internet obiegła alternatywna wersja plakatu Garfielda, parodiująca materiały promocyjne najnowszej części Deadpoola – zamiast ostrzy Wolverine’a na pierwszym planie znajdowały się nóż i widelec. To nie tylko przykład dobrego real time marketingu: Garfield naprawdę aspiruje do miana animowanego Deadpoola. Bohater regularnie monologuje z offu: zwraca się wprost do widzów, burząc czwartą ścianę. Miota ironicznymi komentarzami na lewo i prawo, dystansując się od ekranowej rzeczywistości. Twórcy dbają przy tym o odpowiednią liczbę nawiązań intertekstualnych: komentując grę aktorską „martwego” oposa, Garfield żartuje więc z Daniela Day-Lewisa, a skacząc po pociągu, mówi, że wykonuje własne akrobacje tak jak Tom Cruise. Kiedy włamuje się wraz z towarzyszami do Fabryki Laktozy, a narracja skręca gwałtownie w kierunku heist movie, z głośników leci motyw przewodni z Mission: Impossible. Kiedy w finale na odsiecz przylatują drony dostawcze, słyszymy natomiast charakterystyczną ścieżkę dźwiękową z Top Guna. Nie są to może nawiązania najbłyskotliwsze, ale cieszą oko i ucho dorosłego odbiorcy, nadając filmowi postmodernistycznego uroku, który do świata wysokobudżetowych animacji wniósł ponad 20 lat temu Shrek.
Mam taki drobny rytuał: przed napisaniem recenzji lubię przeczytać inne, głównie anglojęzyczne recenzje, aby skonfrontować własną opinię z opiniami innych, często bardziej doświadczonych dziennikarzy i krytyków. W jednej z nich autorka pomstuje na obecną w filmie przemoc oraz rozpiętość żartów, których dzieci nie są w stanie zrozumieć, zapominając najwyraźniej, że filmy animowane nie są skierowane wyłącznie do najmłodszych. Najlepsze animacje od zawsze cechowała dwuwarstwowość: inaczej odbierało się je w wieku dziecięcym, a inaczej kiedy wracało się do nich kilkanaście lat później. Pozostając przy przykładzie z poprzedniego akapitu: Shrek najpierw jest dla nas zabawną historią o zgnuśniałym ogrze i ekstrawertycznym ośle, a dopiero później bezpardonową satyrą na baśniowe produkcje Disneya, przewracającą utrwalone schematy do góry nogami. Mnóstwo w nim niejednoznacznego humoru, żartów, które – również dzięki genialnemu tłumaczeniu Bartosza Wierzbięty – mogliśmy docenić dopiero jako dorośli. No i trochę przemocy, która bardziej niż dzieciom przeszkadzałaby dzisiaj przewrażliwionym recenzentom, siejącym w swoich tekstach nieuzasadnioną panikę moralną. Z Garfieldem, przy zachowaniu wszelkich proporcji jakościowych, jest podobnie. I nie ma się co z tego powodu oburzać: w zalewie całkowicie nijakich produkcji familijnych (tak, patrzę na was Istoty fantastyczne), film Marka Dindala, autora Kurczaka Małego i Nowych szat króla, jest przypadkiem godnym odnotowania.
Garfield to wreszcie film, który odbiera się nie tylko wzrokiem oraz słuchem, ale również brzuchem. Na ekranie pojawiają się tony animowanego jedzenia: Garfield pałaszuje niezliczone kawałki pizzy oraz, rzecz jasna, lasagne, wciąga spaghetti po bolońsku, wrzuca w siebie łódeczki ziemniaczane, pływa w serze, strzela ostrym sosem i bombarduje przeciwników sałatką winegret. Twórcy dwoją się i troją, tworząc animowaną odpowiedź na Bulion i inne namiętności oraz Ucztę Babette, skierowaną do tych, którzy niekoniecznie gustują w przepiórkach, sufletach oraz zupie żółwiowej. I trzeba przyznać, że ich działania przynoszą spodziewany efekt – apetyczna magia Garfielda działa. Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu z kina, to zamówiłem pizzę: małą margheritę z najtańszej poznańskiej pizzerii. Dawno nic mi tak nie smakowało.