ELEKTRYCZNY JEŹDZIEC. 40 lat jazdy pod prąd(em)
The Electric Horseman – taki jest oryginalny tytuł filmu Sydneya Pollacka z 1978 roku. Warto o tym pamiętać, bo dokładnie w tym samym czasie ukazał się także podobnie romantyczny reprezentant gatunku – Przybywa jeździec (Comes a Horseman) – w którym również zagrała Jane Fonda. Lecz poza nią, zbieżnością nazw oraz spojrzeń na mit kowboja w bardziej współczesnej otoczce filmy te dzieli niemal dosłownie wszystko.
W tamtym dziele Fonda jeździła u boku Jamesa Caana i walczyła z baronem ziemskim. Tutaj wraz ze „złotym chłopcem Ameryki”, Robertem Redfordem, ucieka od współczesnej cywilizacji, aby… uwolnić konia. Konkretnie rasowego rumaka, na potrzeby scenicznych występów faszerowanego chemią i zastrzykami, które pozwalają mu się uspokoić przy rozjuszonej publice. Podobną formę ukojenia, w postaci alkoholu i pieniędzy, przyjmuje przez lata Redford aka Sonny – były mistrz rodeo, a obecnie małpa na sznurku wielkiej korporacji i niepotrafiący się odnaleźć w świecie biznesu kowboj starej daty. Gdy więc odziany w pstrokaty, okablowany strój rodem z cyrku jeździec zauważa stan zwierzęcia, na którym ma dać jeszcze jeden popis ku radości gawiedzi, postanawia zagrać swoim pracodawcom na nosie i choć raz zrobić w swoim nędznym życiu coś naprawdę dobrego.
Brzmi to wszystko nieco… nudnawo, przesadnie obyczajowo i pachnie społecznym zacięciem, charakterystycznym raczej dla rasowych dramatów, a nie opowieści kowbojskich. Ale spokojna głowa. Film Pollacka nie stroni od licznych atrakcji, pośród których znajdziemy nawet pościgi godne czystego kina akcji. Jak mało kiedy osadzonego w pięknych plenerach stanów Utah i Nevada, które stosownie do okazji sfotografował Owen Roizman – nadworny operator reżysera i późniejszy twórca zdjęć do Wyatta Earpa (wcześniej w jego obiektywie zagościł również Powrót człowieka zwanego Koniem). Rzecz jasna nie jest to klasyczny western, choć z samej swojej natury jest wyraźnie spowity klimatem prerii i odpowiednio pielęgnuje mit nieujarzmionych ludzi z krwi i kości, których nie można sobie tak po prostu oswoić, udomowić i wytresować. Ludzi wolnych, dla których nie istnieją granice wyznaczane przez polityków czy zakłamane obyczaje miejskich śmietanek towarzyskich.
To właśnie wyzwolenie jest motywem przewodnim filmu Pollacka. Choć ten nie byłby rzecz jasna sobą, gdyby fabuły nie zabarwił wątkiem romantycznym oraz szyderstwem ze świata biznesu i rozrywki. Reprezentowane są one przez bezdusznego Johna Saxona, dla którego liczy się głównie PR, jak też przez osadzone na środku pustyni miasto grzechu – Las Vegas, czyli miejsce słynące między innymi z wielkiego… elektrycznego kowboja z ruchomym kciukiem i uśmiechem zachęcającym do zabawy (zwą go Vegas Vic).
Podobne wpisy
Takich atutów z pewnością pozbawiony jest nasz pałętający się pomiędzy tym wszystkim heros, dla którego nawet konferencje prasowe to istna droga przez piekło, jaką trudno mu przejść bez wizerunkowego faux pas. To właśnie podczas jednej z takowych przepraw poznaje wścibską i ambitną reporterkę Hallie (Fonda), której zależy na rozgłosie i dobrej historii, a która – jak się szybko okazuje – jest równie uparta jak on, jeśli nie bardziej. Gdy więc jeździec alkoholik, który najlepsze lata ma już ewidentnie za sobą, uchodzi z wartym kilka milionów dolarów koniem po przejściach, wiadomo, iż tylko Hallie jest w stanie ich znaleźć. A może nawet również im pomóc…
Ta pozornie banalna, pełna schematów historyjka nie jest może wybitnym kinem, ale też i daleko jej do pustego widowiska, za którym nic nie stoi. Wręcz przeciwnie – to wyciszona oraz skromna (acz nie dosłownie, bo budżet był swego czasu konkretny i w dodatku przekroczony o ponad milion dolców), ale mądra, inspirująca rzecz o dużym serduszku. Trzyma się zresztą dzielnie, w głównej mierze dzięki stojącym za nią nazwiskom, pomiędzy którymi czuć niezaprzeczalną chemię. I nie piszę tu nawet o świetnie uzupełniającym się i przyciągającym jak magnes duecie Redford-Fonda, dla których było to trzecie spotkanie na dużym ekranie, po pochodzących z wcześniejszej dekady kryminalnej Obławie oraz uroczej komedii Boso w parku (studio najwyraźniej liczyło na jej powtórkę – w innym wypadku nie potrafiłbym logicznie wytłumaczyć tych kuriozalnych plakatów do Elektrycznego jeźdźca).