search
REKLAMA
Archiwum

EGZORCYZMY DOROTHY MILLS. Manifestacja zmarnowanej szansy

Bartosz Czartoryski

12 lipca 2019

dorothy mills 5b56ccefe89f4
REKLAMA

Chcąc powitać lato zgodnie ze starymi celtyckimi zwyczajami, potrzebne będzie nam kilka składników. Zgodnie z instrukcją, najpierw należy wybrać się do lasu po pokaźny stos suchych patyków i badyli. Potem skrzyknąć znajomych, zbudować kilkumetrowej wysokości kukłę i wybrać, najprawdopodobniej przymusowego, ochotnika na ofiarę całopalną. Wrzucamy delikwenta, najlepiej unieruchomionego, do uprzednio pozostawionego otworu w naszym drewnianym bałwanku, podpalamy i wtedy pozostaje nam tylko delektować się krzykami. Aby wzmocnić efekt, najlepiej tańczyć w kółeczku i pośpiewać znane nam pieśni o zabarwieniu religijnym. Prosty i skuteczny sposób na zapewnienie całej społeczności urodzajnych plonów na cały rok. Jeśli na dodatek mieszkasz na odizolowanej od świata wyspie, gdzie wszystkich obywateli łączy paranoja i patologiczna ksenofobia, powyższe będzie jeszcze prostsze do wykonania. Oczywiście jeśli uwierzyć kinu i staremu brytyjskiemu filmowi grozy z muzycznym zacięciem The Wicker Man. Pomimo że obraz Robina Hardy’ego wyprodukowany został prawie czterdzieści lat temu, jego związek z Egzorcyzmami Dorothy Mills jest aż nadto oczywisty.

Oba filmy, pomimo oczywistych różnic fabularnych, mają bowiem niemal bliźniaczą atmosferę izolacji i zagubienia, tak charakterystyczną dla rustykalnych regionów Wysp Brytyjskich, gdzie niedomówienia zdają się wisieć w powietrzu.

Recenzenckim obowiązkiem jest wymierzyć solidnego kopa leżącemu, co też czynię z niekłamaną przyjemnością. Zatem w pierwszej kolejności „pochwalmy” polskich tłumaczy, którzy najwyraźniej lepiej od samych twórców wiedzą, o czym traktuje zrobiony przez nich film. Już wiele o sprawie napisano w różnych innych tekstach, nie zaszkodzi jednak powtórzyć, że egzorcyzmów w Egzorcyzmach… nie uświadczymy. Należą się brawa za kreatywność oraz wpis do „Księgi Bzdurnych Przekładów” zaraz za klasycznym Projektem: Monster, z którego to tytułu aż bije językowy kosmopolityzm. Tłumaczenie tłumaczeniem, co z samym filmem? Nieprzypadkowo pierwszy akapit traktuje o The Wicker Man, czy jak kto woli Kulcie (jedna z pozycji w „Księdze…”). Oba filmy, pomimo oczywistych różnic fabularnych, mają bowiem niemal bliźniaczą atmosferę izolacji i zagubienia, tak charakterystyczną dla rustykalnych regionów Wysp Brytyjskich, gdzie niedomówienia zdają się wisieć w powietrzu. W Egzorcyzmach… nikt jednak nie buduje olbrzyma z drewna, a dramat dzieje się w sumieniach społeczności, której sekrety odkrywa przed widzem reżyserka Agnes Merlet, otwarcie przyznająca się do czerpania garściami z klasycznego obrazu Hardy’ego.

Irlandzki klimat, wręcz stworzony po to, by zaludnić go koszmarami z najdalszych zakamarków umysłu, w filmie Merlet kołysze do snu.

Tak jak przed laty sierżant Howie przybywał na Summerisle, tak teraz psycholog Jane Van Dopp gości na jednej z irlandzkich wysepek. Pośród wiszących nad głową deszczowych chmur i zerkających z ukosa skał, stara się wyjaśnić sprawę niewygodną dla miejscowych i postawić fachową diagnozę. Otóż lokalne dziwadło, Dorothy Mills, oskarżono o próbę uduszenia dziecka, którym zajmowała się w ramach dorabiania do kieszonkowego. Ten swoisty antywzorzec naszych polskich au-pair zdaje się cierpieć na niezwykle rzadką chorobę psychiczną opisywaną przez niektóre podręczniki jako „osobowość mnogą”, co wkrótce stwierdza pani doktor Van Dopp. Jak mówi sama reżyserka, psychologia i okultyzm w jednym śpią łóżku, stosunkowo łatwo więc było zasugerować widzowi, że może za stanem Dorothy kryje się coś więcej, niż tylko zaburzenie na tle nerwowym. Owo pytanie przez jakiś czas krąży w powietrzu, lecz niestety, po dłuższej chwili oczekiwania pozostaje wzruszyć ramionami, gdyż trudno wciągnąć się w akcję i odpowiedź na zadane pytanie przestaje najzwyczajniej w świecie interesować. Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś, że nie należy iść na skróty i kwitować filmu przymiotnikiem „nudny”, lecz w tym wypadku użycie tego słowa jest jak najbardziej zasadne. Irlandzki klimat, wręcz stworzony po to, by zaludnić go koszmarami z najdalszych zakamarków umysłu, w filmie Merlet kołysze do snu. Życzenia i prośby o niespodziewany twist fabularny, który nie raz i nie dwa ratował najgorsze chałtury, pozostały bez odpowiedzi. Ależ tak, zwrot akcji jest, lecz reżyserka traktuje oglądającego jakby ten cierpiał na MPD (Multiple Personality Disorder) i gdzieś w środku seansu wysłał swoją dominującą osobowość po piwo i chrupki i powrócił dopiero na końcowe piętnaście minut. Merlet upewnia się kilkakrotnie, czy aby na pewno zrozumieliśmy jej film, przedstawia rozwiązanie intrygi w sposób wręcz antyfilmowy, objaśniając krok po kroku wszystkie zakręty scenariusza, nie wierząc w zachodzące procesy myślowe w mózgu odbiorcy, zdolnego samemu poskładać do kupy rozrzucone nie tak daleko od siebie puzzle fabularne.

REKLAMA