EDI (2002)
Jak wygląda polskie kino ostatnich lat wie każdy, kto choć kilka razy zajrzał na seanse rodzimych produkcji. W kilku słowach można je zakwalifikować do jednego z dwóch nurtów: ekranizacji frekwencyjnych pewniaków spod znaku lektur szkolnych i gangstersko – komicznego kina dla emocjonalnie niedorozwiniętych. Większość tego, z czym mamy do czynienia, jest lepszą lub gorszą modyfikacją swojego poprzednika. Nie może dziwić zatem fakt, że co bardziej wymagający widz zmęczony Sienkiewiczem, Żeromskim czy Fredrą trzyma się od polskich filmów tak daleko, jak tylko może. A szkoda, bo dla prawdziwej perły rodzimej kinematografii, jaką jest Edi Piotra Trzaskalskiego, warto byłoby obejrzeć takiego Yyyrka!!! dziesięć razy z rzędu. Nie wiem, czy wytypowany przez rodzime środowisko filmowe do reprezentowania polskiej kinematografii w oscarowej rywalizacji Edi trafi ostatecznie do finałowej piątki i szczerze mówiąc niewiele mnie to obchodzi. Wiem natomiast, że powstał być może najważniejszy polski film ostatniej dekady.
Edi (Henryk Gołębiewski) i Jureczek (Jacek Braciak) to dwaj życiowi rozbitkowie zasiedlający stary, rozpadający się ze starości pofabryczny budynek, bez prądu i bieżącej wody. Są zbieraczami złomu, którzy pieniądze zarobione na wyrzuconych przez innych resztkach przelewają dzień po dniu we własne gardła wraz z tanim winem z pobliskiego baru. Dzielnicą, w której rezyduje Edi wraz z przyjacielem, trzęsą dwaj drobni gangsterzy – handlarze alkoholem. Bracia mają pod swoją opieką młodszą siostrę, której edukację powierzają Ediemu. Dziewczyna, chcąc przed brutalnymi braćmi ukryć fakt romansu łączącego ją z ich kompanem od interesów – Cyganem i będącą jego następstwem ciążę, oskarża Ediego o gwałt. To początek jednej z najciekawszych, najbardziej wzruszających historii, jakie opowiedziało polskie kino.
Amerykańskie kino przyzwyczaiło nas do “kryształowych” wizerunków filmowych postaci – superbohaterów, których życie ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co Arnold Schwarzenegger z Davidem Lynchem. Dlatego na pierwszy rzut oka to, co pokazuje nam Trzaskalski – ludzi z samego dna, ludzi, których zazwyczaj oko kamery omija, bo są wstydliwą częścią otaczającego nas świata, żywym obrazem brudu i społecznego marginesu, może się wydawać mało interesujące. Nic bardziej mylnego. Edi i Jureczek są postaciami, na które dzięki reżyserowi jesteśmy w stanie spojrzeć bez uprzedzeń, jak na ludzi którzy, choć prości, zasad mogliby uczyć złotoustych, pełnych dowcipu i elegancji bohaterów seryjnej hollywoodzkiej tandety, a może również… wielu z nas.
Autorzy prowadzą nas ciemnymi zaułkami, brudnymi ulicami, rynsztokami; krótko mówiąc dosłownie i w przenośni ściekiem współczesnej cywilizacji, tej bardzo nam bliskiej, bo znajdującej się za naszymi oknami. Ich celem nie jest jednak pokazanie brudów naszej rzeczywistości, nie ma tu moralizatorskiego zadęcia tak charakterystycznego dla skażonej polityczną poprawnością mainstreamowej twórczości zza oceanu. Tu mamy proste prawdy, proste uczucia, emocje i wzruszenia, które składają się na życie głównych bohaterów – Ediego i Jureczka. Prawdziwie poruszający jest ich wzajemny stosunek. Jureczek jest jak dziecko, gotowe cieszyć się z każdej przeżywanej chwili, niezależnie czy powodem jest znalezienie starej pralki czy telewizora, czy też odłożona z poprzedniego dnia butelka wina. Jureczek znajduje mały raj w każdej rzeczy, z której może się cieszyć. Edi jest jego jedynym przyjacielem, ale jednocześnie mentorem i starszym bratem, a może również ojcem. Z jego zachowania przebija życiowe doświadczenie, rozczarowanie światem, ale co zaskakujące nie idzie za tym destrukcyjne zgorzknienie. Edi wbrew pozorom to nie prostaczek boży spod znaku Forresta Gumpa, poddający się porywom targającej nim historii, którego zdolność rozumienia zjawisk go otaczających została zredukowana niemal do zera. Edi to filozof, którego życie nauczyło dystansu do samego siebie, do tego, co przynosi los.
Odwrotnie jednak do zgorzkniałych bohaterów – pozbawionych złudzeń cyników potrafi w sposób zupełnie naturalny wykrzesać z siebie coś, o co niesłychanie trudno nawet w “normalnych” warunkach – dobroć, akceptację dla inności, ciepło, miłość wreszcie. To, co w jego postawie robi prawdziwe wrażenie, to umiejętność życia, jak mówi, “własnym życiem”, bez kłamstwa, bez maski, bez życiowej pozy na pokaz. Los miota nim w często sprzecznych kierunkach. Wszystko to przyjmuje z pokorą, bez słowa skargi, z wytrwałością godną prawdziwego superbohatera. Co ważne jednak, przeciwnie niż postaci, do jakich przyzwyczaiło nas kino spod sztandaru “stars and stripes”, nie chce zmieniać tego co ma. Wie, że sam wybrał swoją drogę i zasłużył na los, który przyszło mu zaakceptować. Zostaje postawiony przed wyborem, z którym każdy z nas miałby problem, i wybiera bardzo zaskakująco – nie to, co na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać dla niego najlepsze. Dlaczego? Dlatego, że chce przeżyć czas, który pozostał mu na tym padole tak, jak umie i sam zadecyduje, chce go przeżyć “własnym życiem”.
Trzaskalski opowiada o ludziach prostych z sentymentem, ale bez nadmiaru odautorskiego komentarza, prawdziwie i wzruszająco. Niewiele filmów porusza te struny, których subtelnie dotyka Edi powodując, że w widzu wychodzącym z kina z jednej strony kłębią się emocje, a z drugiej jest dziwnie spokojny, bo te emocje to nie gniew, wściekłość, to nie adrenalina powoduje, że odbieramy ten film całym ciałem. Czujemy się zmuszeni do spojrzenia na siebie przez pryzmat prostej filozofii Ediego. Zmusza nas do zapytania samych siebie, czy żyjemy “swoim życiem”, czy nie jesteśmy ofiarami społecznych umów, które nakazują nam zachowania jak “z katalogu”. Reżyser ciepło i z uczuciem opowiada nam historię, która okazuje się wcale nie tak łatwa do przełknięcia dla przeciętnego widza, a tym bardziej dla tego, któremu nie jest obca refleksja nad własnym życiem.
W roli Ediego triumfalnie powrócił na ekrany Henryk Gołębiewski, znany kilku już pokoleniom Polaków z telewizyjnych seriali młodzieżowych lat 70., takich jak Podróż za jeden uśmiech, Stawiam na Tolka Banana czy Wakacje z duchami. Wnosi do filmu coś, czego próżno doszukiwać się nawet w najlepszych kreacjach aktorów zawodowych – prawdę. Świetnie poprowadzony przez Piotra Trzaskalskiego tworzy rolę całkowicie pozbawioną pretensjonalności. Nie znajdziemy w niej aktorskiej pozy, zadufania w sobie ani sztuczności. Odnosi się wrażenie, że Henio po prostu gra siebie i to jest w jego kreacji najcenniejsze. Nie odstaje od niego nagrodzony w Gdyni za rolę drugoplanową Jacek Braciak, którego naiwny i prosty jak dziecko Jureczek jest doskonałym uzupełnieniem dla wyciszonego Ediego.
Nie sposób nie wspomnieć o realizacyjnej stronie filmu Trzaskalskiego. Zapomnijcie o efekciarstwie i feerii barw. Akcja tego filmu mogłaby się dziać w przemysłowej dzielnicy każdego większego miasta. W krajobrazie przeważają szarości, rdze i nijaki miejski krajobraz, jednym słowem – szara rzeczywistość sfotografowana tak, że odnosi się wrażenie pełnego realizmu. Całość została wzbogacona doskonałą oprawą muzyczną, podkreślającą bardzo emocjonalny charakter filmu, ale nie ckliwą, choć momentami, podobnie jak cały film, chwytającą za gardło.
Edi nieodparcie przywodzi mi na myśl skojarzenie z innym filmem, który w tym roku pojawił się na naszych ekranach – Kolorami raju Majida Majidiego. Łączy je postać głównego bohatera w obu filmach skrzywdzonego i okaleczonego przez życie, ale jednocześnie pokornie przyjmującego na siebie wyroki losu. Ediego i Mohammada łączy jeszcze jedno – obaj udowadniają, że jedyne, co jest człowiekowi potrzebne do szczęścia na tym świecie, to… drugi człowiek.
Tekst z archiwum film.org.pl.