DZIEŃ CZEKOLADY. Polska fantastyka bez chały
Stara to bajeczka – dziecko zmienia miejsce zamieszkania, musi uporać się ze stratą, a potem zdarza się coś, co łączy rzeczywiste z magicznym. Dzień czekolady nie kombinuje z formułą, którą przyrządził już Lewis Carroll, korzysta z niej wręcz koncertowo, a kraść stara się to, co najlepsze, chociaż nie wszystko tutaj siada jak należy. Wychodzi z tego dzieło może nie do końca satysfakcjonujące, ale przede wszystkim urocze, a fantastyczny eskapizm, podobnie jak u klasyków dziecięcego fantasy, jest tu potraktowany poważnie. Uciekamy do własnych głów wtedy, gdy świat nas przerasta.
Tak dzieje się z Dawidem oraz Moniką, dwójką dzieciaków, które łączy nie tylko sąsiedztwo, ale również przeżyta trauma spowodowana odejściem kogoś bliskiego. Dziewczynka straciła ukochaną babcię, a rodzina Dawida, jak to w życiu bywa, rozpadła się. Świat tej dwójki jest więc roztrzaskany, a wszelkie sprawy nadnaturalne, które zaczynają ją otaczać, można byłoby uznać za manifestację szukających odpowiedzi dzieci. Można by, ale nie do końca, bo w pewnym momencie rzeczywistości postanawiają się na siebie nałożyć i film zmienia się w bardzo dziwaczną przygodówkę.
Podobne wpisy
Jacek Piotr Bławut oraz współscenarzystka filmu Anna Onichimowska stoją w rozkroku między niefrasobliwą, przypominającą nieco książki Terry’ego Pratchetta satyrą fantasy a poważnym dramatem, który bierze pod lupę percepcję dziecięca w najbardziej newralgicznym momencie życia. Całość, mimo przemycania poważnych treści, utrzymana jest więc w lekkim, zabawnym tonie, któremu zdecydowanie brakuje odwagi. Jak na galerię szalonych postaci (Pożeracz Czasu, Czarownica czy Skoczek, w którego wciela się doskonale odnajdujący się w konwencji Dawid Ogrodnik, a także Magdalena Cielecka z doklejoną brodą grająca Kelnera) akcji jest tu niewiele, a specjaliści od efektów specjalnych mieli raczej mało zagwozdek dotyczących kreacji świata. To być może jedyny minus strukturalny, biorąc pod uwagę młodszego widza, który ma chyba dzisiaj nieco większe oczekiwania wobec rozbłysków na ekranie, a myśleniem życzeniowym byłaby wiara, iż takie narracje „biorą” jeszcze milusińskich. Jednocześnie jednak, jeśli już dzieje się coś magicznego na ekranie, są to efekty praktyczne, wykorzystujące możliwości optyki oraz perspektywy, a za to już spory szacun dla twórców, bo próbują odkurzyć magię zapomnianego kina. Dzień czekolady jest pod tym względem utworem wręcz anachronicznym, a przy tym – bardzo szczerym. Konstrukcja postaci i świata przedstawionego przypomina nieco anime. Mamy więc odrealnione istoty rodem z nieznanej albo odległej nam mitologii, dzieci z bardzo dorosłymi problemami (swoją drogą rodzice głównych bohaterów to niezwykle nowocześni i liberalni ludzie) oraz szczyptę szaleństwa, która działa na własnych warunkach w tym powykręcanym świecie. Myślę, że jeśli dzieciom spodoba się zaproponowana przez twórców powolność, mogą dokopać się do czegoś dla siebie.
Ta utrzymana w nieco onirycznym tonie kinowa słodycz jest dowodem na to, że fantasy przeżywa w naszym kraju dziwny renesans, który przypomina, że kiedyś, jeszcze za czasów Pana Kleksa, byliśmy na tym polu zuchwalcami. Coraz odważniejsze pomysły, brak czołobitności wobec oczekiwań widza, swoista „dziwność” i autorskość propozycji dla dzieci – to główne plusy tej produkcji. Nie jest to oczywiście nic wywracającego rynek filmowy w Polsce na drugą stronę, ale miło wiedzieć, że mniej w tym zimnej kalkulacji, a więcej prawdziwej chęci opowiadania dobrych bajek. Czyżbyśmy poprzez kino lepiej rozumieli dzieci niż na przykład historię?