search
REKLAMA
Recenzje

JOHNNY. Biografia bezzębna i bez petardy

Johnny jest taką sobie biografią, która może spodobać się naprawdę wielu widzom.

Rafał Oświeciński

13 września 2022

REKLAMA

Znacie przepis na dobre filmowe biografie? Takie, które potrafią zaskoczyć mimo, że historię postaci znam lub kojarzę bardziej niż mniej? Takie, które potrafią zadziwić brawurą i nieszablonowością? Takie, które przybliżą człowieka, pokażą sposób, w jaki nastawiają celownik na życie, które przeżyli w sposób nieprzeciętny? Znacie dziesiątki znakomitych przykładów na wielkie biograficzne kreacje, na idee, które inspirują albo – jeśli są jakiegoś typu ostrzeżeniem – zwracają na siebie uwagę.

Na pewno to wszystko znacie i z pewnością każdy z czytających ten tekst jest w stanie z miejsca wskazać te filmowe biografie, które zachwyciły i zawładnęły masową wyobraźnią. Nie chcę tutaj ich wymieniać, ale wiem jedno: na ich tle Johnny niestety wypada blado, co nie oznacza, że go niewiele osób polubi. Stawiam tezę, że może być całkiem odwrotnie, co jest pewnym paradoksem poznawczym.

Johnny jest bowiem taką sobie biografią, która może spodobać się naprawdę wielu widzom. Może to być spory hit kasowy – nawet w czasach wielkiego kryzysu frekwencyjnego, którego głównym aktorem jest kino polskie – Johnny ma szansę przykuć większą uwagę niż wiele innych rodzimych tytułów, które pojawią się w kinach jesienią.

Johnny może podobać się z kilku powodów. Do każdego z nich mam stosunek krytyczny, lecz zauważam jednocześnie, że to ja mogę mieć problem.

1. Uważasz, że Kościołowi Katolickiemu niesłusznie przypisano gębę mafijno-pedofilską o proweniencji zapijaczonych kardynałów? Uważasz, że Smarzowski w Klerze przesadził? Jeśli ten pogląd jest ci bliski, to na pewno dostrzeżesz wiele zalet Johnny’ego, a właściwie ks. Jana Kaczkowskiego. Jest to bowiem Kościół otwarty, który swoją życzliwością i nieustępliwością w pomocy bliźnim zamyka usta tym kaznodziejom na szczytach władzy, za którymi unosi się odór siarki.

2. Uważasz, że Kaczkowski może i był postacią kontrowersyjną na tle innych duszpasterzy, ale ta krnąbrność była jednocześnie jego wielką zaletą? Że był w tym bliższy wiernym, mocniej zwarty z ich problemami i słabościami? Jeśli taki obraz Kaczkowskiego jest ci znany i go pochwalasz, to odnajdziesz w tym filmie tę postawę.

3. Cenisz czytelną ścieżkę od grzesznika do świętego? Z kilkoma zakrętami, ale dość klarownie zdefiniowanym celem? Bez tych wszystkich moralnych dualizmów i sztucznych rozterek pseudopsychologicznych? Ten film podrzuci ci historię upadłego, który wstaje. Wiele osób może zobaczyć w tym siebie, ją, jego.

4. Poruszanie tematów ostatecznych i przywoływanie ponadczasowych prawd carpe diem i nic nie może przecież wiecznie trwać jest czymś, co pozytywnie wpłynie na twój nastrój? Trochę tego będzie, otwórz kajecik, zapisz.

5. Lubisz jak ci gra w tle dobra muzyka indie? Jest nawet Dawid Podsiadło. Dwa razy. Ciary, co nie?

6. Feel good movie? Tak, to ten przypadek.

Jeśli tych sześć punktów nastrajają cię optymistycznie, idź do kina. To, co poniżej, to wyłącznie marudzenie.

Jest na co marudzić

Bo jest na co marudzić, bo jest to jedna z tych nieznośnych biografii, która jednocześnie chce być inna, a jest w swym błogosławionym stanie nieznośnie nadęta.

Przede wszystkim nie jest to biografia Kaczkowskiego – to jedynie drobny wycinek z jego życia, który został naznaczony chorobą. Skąd powołanie? Skąd jego nieugiętość i poczucie misji? Tego niestety nie dowiemy się w żadnym momencie, podobnie jak o inicjatywie budowy hospicjum, która pojawia się jako deklaracja mająca wkrótce – po paru minutach – przyjąć konkretny kształt. Nie pytajcie się skąd pieniądze, skąd wytrwałość i siła do walki z przeciwnościami, których na pewno nie brakowało, a które zostały niewyraźnie zasygnalizowane. Nie pytajcie również skąd to słynne życie na petardzie, ten klasyczny bon mot towarzyszący książce Kaczkowskiego i jego medialnej popularności – nie pytajcie, bo tutaj nie ma o tym prawie nic. Prawie, bo jest entuzjastyczne przyjęcie na Woodstock jako coś, co wzięło się… znikąd. Skąd charyzma, skoro jest ona skąpana w jakiegoś rodzaju mentalnych i fizycznych ograniczeniach? Johnny nie daje na to odpowiedzi, nie sięga do historii, wspomnień, wydarzeń kształtujących tę postać. Dostajemy kogoś na teraz, kto ma jakiś kształt, choć nic nie wiadomo, co go ulepiło.

Ciekawą sprawą jest fakt, że narratorem historii jest człowiek, który upadł, a którego podniósł Johnny – i to on jest de facto głównym bohaterem tej opowieści. Człowiek z problemami i przeszłością, grzesznik, któremu dano drugą szansę. Jego droga jest dość prosta bez większych zakrętów, a wyboje, na które bohater trafia, sięgają wprost do czynów, które popełnił, a od których szybko się uwolnił. Bo zrozumiał, co w życiu ważne, bo dostrzegł miłość, poświęcenie i zaufanie. Jest to na tyle prosta postać, na tyle pozbawiona jakichkolwiek niuansów i tak łatwo ucząca się definiowania dobra i zła, że wygląda jak z jakiegoś typu bryka pozytywnej konwersji. Jest w tym nieznośna naiwność, która ma kierować moje emocje na swoistą empatię, współczucie i radość z dokonanej zmiany. Ja tę ewolucję przyjmuję, ale w nią nie wierzę. Bajkowość – bo ten proces przemiany naprawdę jest taki – za szybko burzy mur między prawdą a fałszem. Szczególnie że jest podbudowany dosłownością, a może wręcz – pustosłowiem. To prowadzi prosto do odczucia, że jest to kino figur będących nośnikiem zbyt czytelnych definicji, zbyt klarownych postaw – twórcy nie oddają zbyt wiele wyobraźni, ustawiają wszystkie pionki na swoich miejscach i tylko odhaczają kolejne punkty w życiowym planie.

Ten Johnny jest naprawdę irytującym filmem. Niby wszystko się w nim spina, ale jednocześnie jest taki napuszony, świętoszkowaty mimo rzucenia kilku kurew. Piotr Trojan daje z siebie wiele, jest jednak w konstrukcji tej postaci coś fałszywego. Może to wina scenariusza, że tak upraszcza jego drogę? A przecież nie tylko jego, bo jednak duszpasterstwo Kaczkowskiego też jest potraktowane jako przewidywalna figura. Dawid Ogrodnik jak zwykle (?) gra wybitnie, co z tego, skoro jego postać tylko… jest?

Mam więc problem z Johnnym co nie znaczy, że ktokolwiek może również go mieć. To biografia zaskakująco nierówna – niby odchodzi od klasycznego sposobu przedstawienia głównego bohatera, a jednocześnie jest taka jednoznaczna. Zbyt prosta i dosłowna; tak dosłowna jak te świetlne boże błogosławieństwa spływające na bohaterów. Może jednak to cię przekona? 4/10

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA