PAKT Z DIABŁEM. Wybitny Johnny Depp w roli, której nie można przegapić
Tekst z archiwum Film.org.pl (5.11.2015)
Zabawna rzecz, z tą lojalnością. Bywa i tak, że całe lata bliskiej współpracy ręka w rękę nie są w stanie dostatecznie jej utrwalić, podczas gdy pojedynczy akt wsparcia okazany komuś w chwili jego największej słabości buduje więź na lata. Ślepe oddanie silniejsze niż wymogi zdrowego rozsądku czy zwykłego egoizmu, z echem bałwochwalczego podziwu w tle, z którego mały knypek wyrosły w brutalnej dzielnicy nie zdołał się otrząsnąć nigdy. Nawet gdy dojrzał, spoważniał i stał się agentem FBI.
O tym, w gruncie rzeczy, jest ten film. O różnych obliczach lojalności i w jaki spaczony sposób można ją pojmować. Za podstawę “Paktu z diabłem” posłużyła prawdziwa historia bossa przestępczego półświatka, Jamesa “Whiteya” Bulgera, który stojąc na czele irlandzkiego gangu Winter Hill trząsł południowym Bostonem od wczesnych lat 70. do późnych 90. Początkowo duża ryba w małym stawie – z czasem wyrósł na przestępczą ikonę, zgodnie z opinią niektórych na plecach FBI, a konkretnie sąsiada z dzieciństwa, Johna Connolly, któremu miał służyć za tajnego informatora od 1975 roku.
To jednostronne partnerstwo, głównie oparte na korzystnych cynkach dla Bulgera i ochłapach wiedzy dla FBI, ostatecznie zakończyło się spektakularną katastrofą, o skandalu nie wspominając. Bulger skutecznie ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości przez kilkanaście lat, nim wreszcie trafił za kratki, Connolly został łącznie skazany na 50 lat więzienia. Głównie dzięki wyczerpującym zeznaniom byłych wspólników, którzy zapomnieli o wszelkiej lojalności w chwili, gdy decydowały się ich własne losy. I w sumie trudno im się dziwić.
Ale Connolly tą drogą nie poszedł. Pozostał wierny jak labrador do samego końca, jakby wciąż tkwił w nim ten zapatrzony w Bulgera smarkacz wyratowany przed znęcającymi się nad nim w dzieciństwie oprychami, przyjmujący cukierki z rąk wspaniałomyślnego sąsiada. Być może trudno nam w ogóle zrozumieć, jak silne mogą być więzi zrodzone między wygnańcami budującymi gdzieś w obcym świecie namiastkę niezależności ze świadomością, że nigdy do końca nie zapuszczą korzeni i zawsze będą kimś z zewnątrz. Takie wzajemne zobowiązanie to źródło siły, ale i zależności. W przypadku Connolly’ego – posuniętej do granic absurdu.
Film ma przyjemny klimat starej szkoły kina gangsterskiego, być może nawet zbyt bezpośrednio odwołuje się do klasyki gatunku, w szczególności “Chłopców z ferajny”. Toczy się niespiesznie, brakuje mu jednak odrobiny nerwu – jakiegoś dodatkowego akcentu, który film dobry uczyniłby świetnym. Ma natomiast jedną niepodważalną zaletę – cudowną rolę Johnny’ego Deppa, najlepszą, jaką zagrał od lat.
Johnny ostatnimi czasy przyzwyczaił nas do tego, że jego wyróżniające się kreacje są dynamiczne, ekspresyjne, na granicy przeszarżowania. W “Pakcie z diabłem” idzie w zupełnie innym kierunku. Jego Bulger jest odstręczający, suchy, nieludzko opanowany, tak lodowato zimny, że ciarki chodzą po plecach, pod tym spojrzeniem jaszczurki człowiek odruchowo się cofa. Drzemie w nim nieposkromione okrucieństwo i upodobanie do zabijania, które stopniowo eskaluje – z człowieka, który rządzi w oparciu o skomplikowaną siatkę zależności i koleżeństwa, przeobraża się w samowładcę rządzącego strachem i przemocą. W gruncie rzeczy żaden z niego charyzmatyczny ojciec chrzestny, jest pełnokrwistym kryminalistą, który bez mrugnięcia okiem unicestwia – własnoręcznie! – każdego, kto stanie mu na drodze.
Tej powolnej ewolucji Connolly nie dostrzegł w porę i to był jego największy błąd. W świetnej interpretacji Joela Edgertona jest śliskim, ale w gruncie rzeczy naiwnym i niezręcznym kombinatorem, mającym o sobie mniemanie wyższe, niż na to faktycznie zasługuje, skażonym jakąś przedziwną, bezpodstawnie romantyczną wizją braterstwa krwi, bo przecież kumpel kumpla nigdy nie zdradzi, nie wystawi i nie oszuka. Zaskakująco mało wyraziście wypada w tej stawce Benedict Cumberbatch w roli brata Jimmy’ego, senatora Williama Bulgera. Sprawia wrażenie, jakby czuł się przed kamerą nie do końca komfortowo i jakby gra wymagała od niego równie wiele wysiłku, co silenie się na bostoński akcent.
Reasumując, nie jest to film, który z zachwytem i bez wahania umieszczę w czołówce tegorocznych premier, ale z pewnością warto go zobaczyć – chociażby dlatego, że wybitnej roli Deppa po prostu przegapić nie można.