DA 5 BLOODS (Pięciu braci). Czarnoskórzy idą na wojnę ze światem
“Zbudowaliśmy tę sukę!” – twierdził Norman (Chadwick Boseman). Mowa oczywiście o Stanach Zjednoczonych. A teraz, za rządów prezydenta-idioty (czyli Donalda Trumpa), coś nam się należy za przegrane nadzieje. Spike Lee w swoim najnowszym filmie nie przebiera w słowach. Ustami aktorów mówi otwarcie, o co chodzi afroamerykańskiej społeczności – teraz i kiedyś, odkąd pierwszy czarnoskóry pojawił się na amerykańskiej ziemi w 1619 roku. Lee powraca również do całego bezsensu wojny wietnamskiej, czego każdy z nas już dzisiaj powinien być świadomy. Bezsensowny i ludobójczy dla ludzi, zarówno Wietnamczyków, jak i Amerykanów, tylko tych zwykłych, niemających wpływu na politykę. Dla całej reszty to była krwawa gra o wpływy, jak każda wojna, którą współcześnie USA wywołują (czy też do której lokalnie dołączają) pod przykrywką górnolotnie przedstawianej walki o pokój na świecie.
Spike Lee nakręcił typowy artystyczny monolog polityczno-społeczny. Mimo jednak typowej dla reżysera skłonności do podważania zastanego porządku, który stworzyli w USA biali, Da 5 Bloods (Pięciu braci) jest zadziwiająco wyważonym filmem. Punktuje nie tylko białą społeczną hegemonię i tzw. rasizm instytucjonalny, ale także postawę czarnej społeczności. Wystarczy wnikliwie poobserwować wzajemne relacje grupy przyjaciół, która wyrusza na poszukiwanie ciała swojego dowódcy z czasów wojny w Wietnamie, jak również ukrytego przez niego złota. Bogactwo to taka siła, podobnie jak ideologia czy nadnaturalne wzorce, która zwiedzie każdego, niezależnie od koloru skóry, wykształcenia oraz pochodzenia społecznego.
Podobne wpisy
Amerykę ten dobrobyt uzyskany kosztem niewolniczej pracy czarnych wyniósł na piedestał, a potem zwiódł. Grupa przyjaciół także wystawiona jest na wszelkie pokusy, jakich człowiek może doświadczyć, na dodatek serwowanych w sytuacjach granicznych. Pamiętajmy o jednym – każdy z nich był na wojnie, zabijał w imię jakiegoś marzenia o zmianie w życiu. Stali się mordercami, a publiczna narracja uznała, że to odbieranie życia żołnierzom oraz kobietom i dzieciom było usprawiedliwione. Nie uznała tak jednak natura czy też psychika człowieka, który te czyny popełnił. A to z nimi, nie z medalami, przyszło żyć tysiącom weteranów przeróżnych wojen światowych. Nasi bohaterowie z Pięciu braci są więc przekrojem różnych sytuacji życiowych i postaw wobec rasizmu, jakie możemy spotkać u mniej lub bardziej doświadczonych życiem ludzi.
Wielkie, ale to wielkie brawa należą się obsadzie aktorskiej właśnie za tak wnikliwe dramatycznie ukazanie konfliktów wewnątrz „świata braci”. Spike Lee postawił na aktorów spoza mainstreamu (za wyjątkiem Chadwicka Bosemana). Prawdziwy popis dał Delroy Lindo. Kunsztu nie można jednak odmówić również Clarke’owi Petersowi, Normowi Lewisowi czy też Isiahowi Whitlockowi Juniorowi. Dobrze wyważone jest również tło w postaci m.in. Jeana Reno w roli francuskiego spekulanta. Chociaż aktor z pochodzenia jest Hiszpanem, karierę zrobił w kinie francuskim. Ci, którzy znają historię, od razu skojarzą filmowe nawiązanie do animozji francusko-amerykańskich ciągnących się od II wojny światowej przez I wojnę indochińską (były trzy), aż po Wietnam (II wojna indochińska). O trzeciej pisałem w tekście o Polach śmierci Rolanda Joffé. Generalnie w XX wieku Amerykanie uważali, że to oni zawsze muszą „czyścić” teatr wojny po wycofujących się wojskach francuskich. Teraz, w XXI wieku, Francuzi w postaci Jeana Reno wreszcie mogli „ucieszyć” się, że i USA poległy w Indochinach. Zważywszy na ofiary i wciąż niestabilną sytuacje w Wietnamie, Kambodży i Laosie, niewielki z tej radości pożytek. To raczej ironia, którą okazują sobie dwa kraje, które popełniały w Indochinach zbrodnie wojenne, a miały być przecież nośnikami upragnionej kapitalistycznej wolności oraz antykomunizmu.
Spike Lee jest reżyserem świadomym, zarówno warsztatu, potrzeb widza (nie tylko tego amerykańskiego), jak i sytuacji na świecie, w tym tej historycznej. Reżyser przy tym nie ma hamulców, żeby dobitnie wyrazić opinię w stylu „Trump to idiota”. Nie widzę pośród polskich twórców z samej czołówki kogokolwiek o tak wielkich cojones, żeby stwierdził w swoim filmie komercyjnie udostępnianym i finansowanym przez znanych reklamodawców, że na przykład „Duda to idiota”. Nie widzę także w świecie kultury i sztuki miejsca na taką wolność wypowiedzi. A to oznacza tylko, cokolwiek by mówić o USA i teraźniejszych protestach, że ich demokracja ma solidne korzenie. Nieważne, że zbudowane przy niemałej pomocy niewolników. W tamtym postkolonialnym czasie każda z grup budujących Stany Zjednoczone miała nadzieje i znalazła się albo w sytuacji bez wyboru, albo z wyborem ostatecznym między życiem a śmiercią. Inną sprawą jest, że w końcu mniejszościowe oczekiwania zostały zawiedzione i dzisiaj obserwujemy wybuch tej beczki z prochem zbieranym od kilkudziesięciu lat.
Mam nadzieję, że ów bunt nie zostanie przytłumiony kolejnymi półśrodkami, a ruch Black Lives Matter przetrwa jako czynnik wpływający na władzę oraz świadomość białych obywateli. Do nich również Spike Lee skierował swój najnowszy film. Na tym polega jego wielki, reżyserski i humanistyczny kunszt. Bo pamiętajmy, tu nie chodzi tylko o Afroamerykanów, a o Żydów, Ukraińców, kobiety, gejów i każdą mniejszość domagającą się zauważenia. Dość mamy przykładów dyskryminacji rasowej i seksualnej z własnego poletka. Spike Lee sprytnie więc nakręcił „czarny film” z wychowawczym przesłaniem dla białych, i to przede wszystkim tych wierzących – pytanie tylko, czy w Kościół, czy w Boga?