ONE NIGHT IN MIAMI. Nadejdą zmiany
Mimo że w Polsce jest dostępny od niedawna, w USA One Night in Miami można było obejrzeć w 2020 roku i trudno sobie wyobrazić lepszy moment na premierę filmu o takiej tematyce. Opowiadający o legendarnym spotkaniu Muhammada Alego, Malcolma X, Jima Browna i Sama Cooke’a pełnometrażowy debiut reżyserski Reginy King czyni wszakże rasizm oraz sposoby walki z nim lejtmotywem i robi to kilka miesięcy po wybuchu zamieszek na tle rasowym oraz utworzeniu ruchu Black Lives Matter. Tym samym precyzyjnie wpisuje się w obecne nastroje polityczne, jednocześnie próbując ugryźć problematykę od innej strony. Zamiast bowiem wskazywać palcami na zaniedbania systemowe czy tworzyć wyraźną opozycję pomiędzy rządzącymi a społeczeństwem, przygląda się wewnętrznym działaniom mającym na celu poprawę sytuacji. Innymi słowy – zastanawia się nad tym, co mogą robić czarnoskórzy celebryci, politycy i aktywiści, by walczyć z rasizmem i czy na pewno robią wystarczająco dużo.
Napisany przez Kempa Powersa scenariusz, oparty na sztuce teatralnej autora, usiłuje zrekonstruować wydarzenia z nocy 25 na 26 lutego 1964 roku, kiedy to Cassius Clay (Eli Goree), Malcolm X (Kingsley Ben-Adir), Jim Brown (Aldis Hodge) i Sam Cooke (Leslie Odom Jr.) spotkali się w pokoju motelowym, by uczcić zwycięstwo na ringu pierwszego z nich. Choć szczegóły ich rozmów nie są znane, kilka dni później Clay ogłosił, że dołącza do Narodu Islamskiego i zmienia imię oraz nazwisko na Muhammad Ali. Zdarzenia z tej nocy odbiły się także na reszcie uczestników zebrania, którzy w przyszłości wprowadzili znaczne zmiany w swoim dotychczasowym życiu zawodowym i prywatnym. W związku z tym otrzymujemy pewną wariację na temat możliwych dyskusji prowadzonych przez postacie, podpartą zebranymi przez Powersa informacjami – o wątpliwej autentyczności jednak. Naturalnie całość jest dostosowana do formy fabularnej, więc część wprowadzonych zmian ma na celu podbicie walorów narracyjnych.
Pokój motelowy, w którym spotykają się panowie, nie należy do wystawnych. Skąpane w ciepłym oświetleniu brązowo-beżowe wnętrza z elementami zieleni i lazuru dają kiczowaty efekt. Jak dobitnie stwierdza Sam Cooke: „Co za nora”. Rodowód teatralny daje o sobie znać i to, co na deskach teatru wynikało z ograniczeń przestrzennych, tutaj konieczne było do zamaskowania w sposób zgodny ze sztuką filmową. I często się to udaje. Regina King razem z operatorem Tamim Reikerem i montażystą Tarikiem Anwarem dbają o to, by całość była maksymalnie czytelna, a przy tym sprawiała wrażenie dynamicznej. Aktorzy przemieszczają się z miejsca w miejsce, siadają, wstają, robią swoje, gdy akurat nie muszą mówić, a kamera cały czas krąży między nimi w tym ciasnym pomieszczeniu, unikając ewentualnej statyczności.
Jest tu parę efektownych zabiegów operatorsko-montażowych, takich jak scena, w której bohaterowie wychodzą na dach budynku i obserwujemy ich sylwetki na tle eksplodujących fajerwerków, ale odnoszę wrażenie, że Regina King zbyt często ulega presji stylu zerowego, a zbyt rzadko decyduje się na własny twórczy instynkt. Przez to sekwencje ożywionych dialogów chwilami wpadają w niepotrzebny teatralny rytm, którego nie maskuje żadna wyszukana wycieczka formalna. Przydałoby się więcej finezji w inscenizacji kolejnych sporów.
Rewelacyjną robotę w tym aspekcie robi za to obsada. Choć wydawałoby się, że wszyscy czworo to bohaterowie równorzędni, nieco więcej pola do popisu otrzymują Leslie Odom Jr. i Kingsley Ben-Adir. I o ile ten pierwszy do pewnego stopnia odtwarza kreację z Hamiltona (tutaj również może się wykazać umiejętnościami wokalnymi), o tyle Ben-Adir jest po prostu fenomenalny. Począwszy od spokojnej postury doświadczonego przez życie inteligenta, przez pełne determinacji i pasji przemowy, podczas których przechodzi od zrównoważonego dydaktyzmu do burzliwych tyrad, po w końcu pełną czułości pozę, jaką przyjmuje podczas rozmów z rodziną. Wszyscy aktorzy rozumieją swoje postacie i poprzez zachowanie oraz akcent podkreślają ich cechy charakteru, a że mamy tu do czynienia z barwną plejadą bohaterów, to niejednokrotnie wchodzą oni ze sobą na tor kolizyjny. Konflikty wynikają przede wszystkim z różnic światopoglądowych, dzięki czemu otrzymujemy dziesiątki argumentów za tym lub innym tokiem rozumowania. Co więcej, film daje nam wgląd w sytuacje, które z racji pochodzenia dotychczas mogły być dla nas nieznane – przykładowo w fakt, że osoby czarnoskóre bywają rasistowskie wobec siebie nawzajem w zależności od odcienia skóry.
Interesujący jest także dobór muzyki. Choć zazwyczaj w tle przygrywają spokojne jazzowe tony, co jakiś czas przyjdzie nam posłuchać głosu Lesliego Odom Jr. coverującego słynne utwory. W ten sposób usłyszymy fragmenty piosenek takich jak Tammy Debbie Raynolds czy A Change Is Gonna Come oraz Chain Gang (oba w rewelacyjnie zmontowanych sekwencjach) Sama Cooke’a. Ba, swoje umocowanie w fabule znajdzie także Blowin’ in the Wind Boba Dylana i okaże się niezwykle ważnym dla rozwoju relacji Sama i Malcolma elementem. W związku z tym utwory, które słyszeliśmy wielokrotnie choćby w radiu, zyskują w kontekście filmu inny wydźwięk.
I takie też jest One Night in Miami. Wykorzystując techniki, które już widzieliśmy, opowiada ważną historię i przekształca proste w złożone. Popełnione po drodze potknięcia wynikają raczej z braków lub powściągliwości warsztatowej Reginy King i nie wpływają znacząco na odbiór całości. Wciąż jest to bowiem fabularyzowane spojrzenie na problemy trapiące Stany Zjednoczone, jakiego obecnie potrzeba – wystarczająco zniuansowane, by stanowić nowe ujęcie tematu, i wystarczająco przystępne, by zostało zrozumiane. Nie zawsze najbardziej słyszalne głosy w dyskusji muszą być jednocześnie najgłośniejsze.