CREED III. Wściekły byk [RECENZJA]
Kino sportowe to gatunek od niemal zawsze uchodzący za szlachetny i uczciwy. Swój charakter opiera o opowieści motywacyjne, prowokujące widzów do działania, do chwili refleksji, a przy tym dalej budzi sporo przyjemności z oglądania. W rozległej serii o bokserskich karierach kolejno Rocky’ego Balboy i Adonisa Creeda znajdziemy najróżniejsze historie: o nieznanym outsiderze podejmującym ryzykowną decyzję o podążaniu za marzeniem, o tym, że zawsze można się podnieść, czy o godzeniu się z własnym dziedzictwem i zdobywaniu pewności własnej tożsamości. Wszystkie te tematy brzmią niezwykle uniwersalnie — to ogromna przewaga gatunku. Pod płaszczykiem prezentowania efektownych i dynamicznych zmagań sportowych seria skrywa autentyzm, głębsze, psychiczne zmagania postaci. Creed III nie zapomina o podstawowej roli tego typu kina i jakkolwiek wciąż pojawiają się oskarżenia o powtarzalność czy zmęczenie materiału — jednego serii odmówić nie sposób. Franczyzie udało się zachować niewiarygodne pokłady uczciwej dramaturgii, prawdziwych emocji i zwyczajnie miłości twórców do swoich bohaterów. To wciąż angażujące kino, na którym widz się nie nudzi. Wszystko bez cienia przewrotnych niespodzianek czy próby stworzenia koła na nowo, za to z poczuciem wykonania dobrej roboty. Uspokajam, że Michael B. Jordan, po udanych występach aktorskich, sprawdził się również jako reżyser własnej sagi, jak to uczynił niegdyś sam Sylvester Stallone.
Creed III to ogromny sprawdzian dla marki odkąd z projektu odeszła osoba, która najlepiej rozumiała, o co w tym wszystkim chodzi, ale i stanowiła wielki wabik dla widzów — Sylvester Stallone. Co prawda Rocky Balboa dostał całkiem godne zamknięcie wątku i pożegnanie w ostatniej odsłonie, ale nie sposób odnieść wrażenia, że i tutaj go brakuje, choćby w małym epizodzie. Jego zapędy mentorskie i czystość sportowego serca próbują zastąpić inne postacie — przede wszystkim matka Adonisa czy trener Duke. Są to dobre występy aktorskie i realnie potrzebne postacie w scenariuszu, ale niestety nie zastąpią one w całości tej charyzmy, a przede wszystkim klimatu i bagażu serii, jaki niósł ze sobą Stallone. Wydaje mi się, że jeszcze trochę minie, zanim fani pogodzą się z tym, że franczyza mocno zmieniła swój charakter i robi pewny krok ku współczesności. Adonis i pozostałe towarzyszące mu postacie są równie porywające i godne rozwijania na przestrzeni wielu produkcji. W najnowszej części nie ma już uciążliwego zapatrzenia w przeszłość marki. Niczym sam Adonis Creed, widz powinien — parafrazując słowa wypowiadane przez trenera Duke’a — odrzucić to, co było, i skupić się tylko na tym, co jest teraz.
Tak jak Creed: Narodziny legendy nawiązał w największym stopniu do struktury dramaturgicznej pierwszego Rocky’ego z 1976 roku, a kontynuacja — co oczywiste — prowadziła dialog i tryb rozliczeniowy z Rockym IV, tak Creed III nie wydaje się jednoznaczny na tym tle. To dobra wyliczanka elementów i sprawdzonych motywów z różnych odsłon. Złoczyńca filmu — Damian Anderson (brawurowo zagrany przez Jonathana Majorsa) przypomina prowokacyjnego Clubbera Langa z Rocky’ego III, niespełnionego pięściarza z ulicy, który podobnie pozazdrościł głównemu bohaterowi pozycji i chciał jak najszybciej ominąć drabinę kariery w celu natychmiastowego wejścia na szczyt. Nowy bohater okazuje się jednak znacznie bardziej skomplikowany. Przewroty fabularne Creeda III z kolei to taka mieszanka dramatycznych zwrotów akcji z Rocky’ego IV, a opowieść o spoczynkowej karierze Adonisa i wspierania nowych, obiecujących sportowców wzięta jest rodem z Rocky’ego V. Stylistycznie Creed III odziedziczył sporo po dwóch poprzednich częściach. W melodramatycznych scenach poza ringiem jest realistyczny, niespieszny, a dialogi są wiarygodne i autentyczne. Sceny boksu w Creed: Narodziny legendy swego czasu zachwyciły publikę — po wielu latach zobaczyliśmy walki, które nie stawiają na efekciarskość, ale na naturalizm, szorstkość wyrazu i klarowność, przejrzystość każdego ruchu. Słynna i kapitalna pozostaje scena pierwszej ważnej potyczki Adonisa, nakręcona w całości na długim ujęciu — oddająca sprawiedliwość prawdzie sportowej, ale i wtłaczająca widza w miejsce akcji. Creed II chyba był najsłabszy w tym zakresie. Na sekwencje walk nie było już tam za bardzo pomysłu. Były solidnie zrealizowane i zmontowane, ale nie da się ukryć, że stały także w pewnym bezpiecznym rozkroku między realizmem a komiksowością. Michael B. Jordan stwierdził, że nie chce tego tak zostawić i czas na pewną odważną zmianę, w celu ponownego zaangażowania zmęczonych serią widzów.
Pojedynki bokserskie w Creedzie III, mimo że stosunkowo krótkie, są niesamowicie skondensowanymi kapsułkami wyrazistych wrażeń. Reżyser chyba zatęsknił za spektakularną groteską Rocky’ego IV, jednak zamiast wziąć stamtąd nieco trącący dziś myszką teledyskowy montaż zaczerpnął ogólnego ducha, podniosłość i teatralizację całego widowiska. W wywiadach Jordan przyznał się do inspiracji estetyką anime. Czuć to poprzez dynamiczny montaż, hiperbolizację, opowiadanie walki poprzez detale, niewiarygodne slow motion czy patetyczną operową muzykę. Te elementy składają się na wystylizowaną, nieomal komiksową przebieżkę gatunkową. Reżyser zachował przy tym sporo umiaru. Dzięki temu wszelkie dodatkowe nałożone efekty w postprodukcji mogą wydawać się absurdalne, ale w praktyce tylko zbliżają nas do prawdziwych emocji bohaterów. Nigdy wcześniej w serii żadna kontuzja, żaden dramatyczny cios nie bolały tak bardzo i nie wybrzmiewały tak dosadnie jak tutaj. W finale przygotujcie się na jeszcze jeden spektakularny zabieg, idealnie pasujący do kameralnego charakteru opowieści — głównym tematem jest tutaj dialog face to face. To tylko podkreśla, że Michael B. Jordan, przy całej świadomości emocjonalnego serca swojego filmu, chciał tu też w końcu się trochę pobawić i rozruszać zdrętwiałą konwencjonalność pojedynków. Dla niego przestrzeń ringu staje się symboliczna, a boks to starcia superbohaterskie.
Creed III jakkolwiek stojący scenariuszem i aktorstwem, podejmujący opłacalne ryzyko w paru momentach, tak nie jest wcale najlepszą odsłoną serii ani nawet obejmującą któreś miejsce na podium. Można odnieść wrażenie, że po skrupulatnym wstępie, powolnie prowadzonym środku opowieści bliżej finału reżyser za bardzo przyspiesza, na czym delikatnie traci pewna dramaturgia. Porównując gotowy film z jego zwiastunem, zauważyć można, jak wiele scen tu wycięto. Dzięki temu okrojeniu Creed III stał się konkretny, spójny, skupiony, ale też czuć, że brakuje tu jednej, ewentualnie dwóch scen, które by mocniej przygotowały widzów na finał. Innym minusem jest coś, co ciągnie się za serią od wielu lat — coraz mniej jest werwy i błyskotliwości w sekwencjach treningowych. W Creedzie III to jedynie formalność — mało imponująca, choć w założeniach zerkająca dyskretnie na fenomenalnie rozwiązaną kwestię w Rockym IV. Niemniej, treningi przestały już robić takie wrażenie jak kiedyś — ale spokojnie, na sam finał reżyser trzyma parę asów w rękawie.
W Creedzie III udało się stworzyć szczerą historię, która większość czasu, bez sztucznego pompowania dramaturgii, stawia na wiarygodne portrety bohaterów. Damian Anderson to być może i najlepszy antagonista całej serii — ze względu na to, że przy zachowaniu pewnych cech demonicznych, jest także zwyczajną skrzywdzoną osobą, którą rozumiemy. Skutecznie wydobywa traumy, nierozwiązane sprawy z przeszłości głównego bohatera, czyniąc to bez cienia fałszu. Ta relacja to serce emocjonalne filmu, ale te pozostałe potrafią być równie przekonujące i znaczące. Bianca Creed (grana przez Tessę Thompson) niesie ze sobą wartościową, rozciągniętą na trzy filmy mininarrację o podążaniu za własną pasją wbrew okolicznościom. Również jako wrażliwsza, wyciągająca z Adonisa emocje postać wypada ciekawiej niż przykładowo Adrian, dawna wybranka serca Rocky’ego. Relacja głównego bohatera z jego córką z kolei jest naturalna, nieoczywista i ma potencjał na dalszy, nieskrępowany niczym rozwój marki.
Creed III, mimo wielu przeciwności losu na drodze twórców, okazał się przyjemną rozrywką kinową, która nie traci swoich bohaterów z centrum zainteresowania ani na moment. Oczywiste jest, że z powodu bycia dziewiątą odsłoną franczyzy o boksie bywa kiczowaty, nieco toporny w przekazie, ale te wady nie przykrywają afektywnie udanego dramatu, który także w departamencie widowiska na duży ekran sprawdza się zaskakująco świeżo i kreatywnie. Tylko tyle i aż tyle.