CONTAGION – EPIDEMIA STRACHU
Siedem miliardów ludzi stuknęło właśnie matuszce Ziemi. To dużo. Bardzo dużo. Cholernie dużo. Na tyle dużo, że gdyby nagle w jakiś sposób szlag trafił 1/7 populacji, to, kalkulując na zimno, wiele byśmy na tym nie stracili (zakładając, iż nie będzie to miliard Chińczyków, bo wtedy mamy przesrane), ani też nikt by się na dłuższą metę tym nie przejął – o ile, rzecz jasna, sami wraz z najbliższymi nie bylibyśmy nastawieni na podobną anihilację wskutek np. zabójczego wirusa. I choć Contagion ani na moment nie zbliża się do tej spektakularnej liczby z dziewięcioma zerami, to i tak pozostawia po sobie wyniszczającą perspektywę sytuacji, jaka może nastąpić w każdej chwili…
Nie oszukujmy się jednak – mimo polityczno-psychologicznego zacięcia i olbrzymiej dawki realizmu, to jedynie dobrze skrojony thriller. I chociaż twór Soderbergha jest o klasę lepszy od większości pojawiających się na rynku straszaków, z niekończącymi się Piłami oraz kręconymi za psie pieniądze, po ciemku i w piwnicy aktywnościami paranormalnymi, to i jemu zdarza się błądzić. No cóż, to w końcu – póki co i na szczęście – tylko film. I, jak każdy film, potrafi poruszyć potencjalnych popcornożerów swymi niewątpliwymi zaletami oraz zniesmaczyć niewybaczalnymi wpadkami.
Podobne wpisy
Paradoksalnie najbardziej emocjonuje przede wszystkim zimna i niewzruszona, serwowana z dokumentalną wręcz precyzją narracja/realizacja. Godzina po godzinie ukazywane jest wyniszczające działanie nowej choroby, która szybko zaraża i zabija każdego, bez oglądania się na liczbę oscarowych nominacji i inne osiągnięcia aktorskie. Co jakiś czas pojawia się wykres, mapa lub słowna statystyka ciał, a naukowcy dalej rozkładają ręce, wzbudzając tym samym wśród plebsu kolejne teorie spiskowe. Wrażenie globalnego armageddonu potęgują chłodne, oszczędne zdjęcia; opustoszałe, a w miarę rozwoju akcji także zaśnieżone lokacje, jak i bezduszna elektronika Cliffa Martineza, dająca się we znaki przez praktycznie cały film. To wszystko sprawia, że seans jest miejscami dość niewygodnym doświadczeniem – nawet jeśli świadomi jesteśmy nieuchronności happy endu. Ten nadchodzi zresztą dość mozolnie, nie zsyłając nam w pełni spokoju ducha. Bo też i czemu miałby? W końcu ani kres czarnej ospy, ani szczepionka przeciwko SARS (który posłużył za podstawę filmowej epidemii) nam go nie przyniosły.
Niestety, mnogość postaci (jak i wątków) sprawia, że fabuła robi się niepotrzebnie rozwleczona, napięcie od pewnego momentu siada, a poszczególne elementy stają się z minuty na minutę zbędne, mimo iż początkowo każdy coś wnosił do fabuły. W drugiej połowie filmu łatwo więc złapać się na tym, że właściwie gówno nas interesują niektórzy bohaterowie i tym razem chyba naprawdę nie wyłączyliśmy żelazka przed wyjściem. Wina w tym zarówno braku twardych decyzji podczas montażu (dolepiony chyba w ostatniej chwili i zupełnie nierozwinięty wątek polityczny czy też zbędna obecność Marion Cotillard), jak i aktorsko-scenariuszowych wpadek (główny protagonista to miałka, nieinteresująca postać, równie “atrakcyjnie” zagrana przez Damona).
Film nie jest też szczególnie oryginalny – to wszystko już gdzieś tam wcześniej widzieliśmy (i nie chodzi tu o wieczorne wydanie wiadomości czy wakacyjną “przygodę” zagranicą). I choć Soderbergh w iście artystyczny sposób stara się stworzyć bardziej ludzki wymiar historii, niż skupiać się na problemie światowym, to średnio mu to wychodzi. W rezultacie otrzymujemy mocno nierówny film, nie będący ani typowym blockbusterem, ani skłaniającym do refleksji kinem ambitnym – choć ambicji zdecydowanie tu nie brak.
Mimo wszystko mamy do czynienia z solidnym straszakiem i chyba najlepiej jak dotychczas sfilmowaną globalną zarazą, pozostawiającą daleko w tyle Epidemię z Hoffmanem i inne tego typu hollywoodzkie “fantazje”. Choć raz polski dopisek nie kłamie i faktycznie mamy do czynienia z epidemią strachu. Film jest bowiem bardzo rzetelny w swej wizji i na tyle sugestywny, że trudno nie udać się po seansie do toalety i nie umyć rąk. Dwa razy.
Tekst z archiwum film.org.pl (2011).