Nie je, nie pije, a chodzi i #ALIVE. NETFLIX i ZOMBIE
Pandemia koronawirusa jak apokalipsa zombie? Czemu nie, przecież punktów wspólnych jest co niemiara. Strach przed zakażeniem, gromadzenie zapasów, siedzenie tygodniami w zamknięciu, wyludnione ulice – jeszcze niedawno wszystko to było rzeczywistością. I choć raczej nikt nie będzie chciał nikomu zjeść mózgu, trudno powiedzieć, co jeszcze może się stać. #Alive próbuje grać na podobieństwach między współczesną pandemią a gatunkowymi kliszami z filmów o zombie.
Nastolatek Oh Jun-u (Ah-In Yoo) po przebudzeniu orientuje się, że jest sam w mieszkaniu. Po chwili znajduje kartkę od matki z wiadomością, że nie ma nic do jedzenia. Zapowiada się leniwy dzień przed komputerem, ale szybko zaczyna dziać się coś złego. Na zewnątrz ludzie zaczynają dosłownie skakać sobie do gardeł, dziwnie i agresywnie się zachowują. Telewizja podaje komunikaty o epidemii i apeluje, by pozostać w domach. Oh Jun-u jest bezradny i przerażony, a do tego kompletnie nieprzygotowany na taką sytuację. Nie jest mu łatwo, ale próbuje zachować zdrowy rozsądek, racjonując znalezione jedzenie i zastanawiając się, co dalej.
Niestety #Alive nawet nie próbuje bawić się w autentyczność. Niewyszukany makijaż zombiaków i kręcenie w trzech lokacjach na krzyż można jeszcze wytłumaczyć budżetem, który musi się spinać. Natomiast olanie jakiegokolwiek realizmu w tym filmie da się usprawiedliwić wyłącznie lenistwem twórców. Oh Jun-u przez pierwszy tydzień epidemii / apokalipsy zombie żyje sobie spokojnie w mieszkaniu. Ma trochę jedzenia, ciepło, światło, telewizję i bieżącą wodę, którą wyłączają mu dopiero po tygodniu. I choć bohater robi smutną minkę, gdy z kranu/spłuczki nic nie leci, na dłuższą metę okazuje się, że woda do niczego nie jest mu potrzebna. Pije wyłącznie whiskey z szafki ojca (trzeba te stresy odreagować), ale nie ma kaca ani się nie odwadnia. Nie myje się łącznie trzy tygodnie. Ale wychodzi na to, że chyba nie trzeba, bo w ostatniej scenie filmu wygląda tak samo ślicznie jak w pierwszej: włoski obcięte i zafarbowane, cera bez skazy, ubranka czyściutkie. Jeśli #Alive nauczyło mnie czegokolwiek, to szacunku dla koreańskiej sztuki życia bez wody przez dwadzieścia jeden dni bez żadnych efektów ubocznych.
#Alive jako film o radzeniu sobie podczas epidemii / w zamknięciu wypada słabo. Owszem, jest sporo scen z bohaterem leżącym na kanapie przed telewizorem albo rozpaczającym, bo nie ma zasięgu w telefonie. Zabarykadowany w mieszkaniu Oh Jun-u faktycznie przypomina everymana w czasie zarazy. Z balkonu monitoruje okolicę, szuka informacji w mediach społecznościowych, a przez większość czasu po prostu czeka na kolejny dzień, bez konkretnego planu. Dość oczywisty cel – uciec z osiedla usianego zombiakami – próbuje wcielić w życie dopiero pod wpływem poznanej dziewczyny z naprzeciwka. Sam z siebie nie jest w stanie zmotywować się do niczego, a jeśli podejmuje spontaniczne akcje, to robi to pod wpływem emocji i bezmyślnie (jest zły, więc wypada z kijem golfowym na tłum zarażonych). Choć bohater to nie najostrzejszy nóż w szufladzie, naturalnie nie ginie, bo bez niego by filmu nie było.
Niestety #Alive nie daje rady również jako kino o zombiakach. Są słabo ucharakteryzowane i wyglądają jak zlot budżetowych cosplayerów. Poza tym niewiele wiadomo o samej infekcji, która zmienia ludzi. W telewizji dziennikarze podają listę objawów i sposób zakażenia oraz powtarzają komunikaty typu „zostańcie w domach”, ale tego wątku nikt nie rozwija. Nie wolno dać się ugryźć, wchodzić w kontakt z zakażoną krwią etc. I tyle. Jakby sama obecność zagrożenia za oknem wystarczyła, by można było zaangażować się w losy bohatera. Już lepiej by było, gdyby pominięto całe to powiązanie inwazji zombie z pandemią koronawirusa, bo wtedy być może film byłby jeszcze bardziej jednowymiarowy, ale przynajmniej uczciwszy i mniej pretensjonalny. Szczerze mówiąc, nawet najsłabsza część Resident Evil zjada #Alive na śniadanie.