12 MAŁP jako film opisujący BEZSILNOŚĆ wobec pandemii
Żyjemy w czasach tzw. kapitalizmu inwigilacyjnego. Wybuch pandemii Covid-19 dobitnie to pokazał. Według polityków raz z nią wygrywamy, raz przegrywamy, po czym znów wygrywamy, w zależności od tego, co jest im wygodnie gadać wyłącznie w swoim interesie. Niewątpliwie świat po epidemii wirusa z Wuhan się zmieni, tak jak zmienił się po II wojnie światowej. Najważniejszym pytaniem w dzisiejszej rzeczywistości jest jednak nie to, czy wygramy z Covid-19, bo jest oczywiste, że nie można walki z nim rozpatrywać w kategorii wygranej lub przegranej, tylko oswojenia się, w miarę bezbolesnego, z jego biologiczną obecnością. Kluczowym pytaniem jest to, czy świat po Covidzie zmieni się faktycznie aż tak bardzo przez samą pandemię, czy może głównie przez nasze na nią desperackie reakcje? Taka straceńcza walka już się kiedyś zdarzyła, i to na ekranie, w 12 małpach Terry’ego Gilliama.
Z losem, fatum, determinizmem czy też jak, kto woli, wymuszoną brakiem środków technicznych nieuniknionością zdarzeń walczył James Cole (Bruce Willis). Załóżmy również, że nie był wariatem, który wykoncypował sobie apokaliptyczny świat, żeby w nim na nowo zaistnieć jako bohater, bo w realnym życiu był tylko więźniem. Cole trzy razy wracał z roku 2035 do przeszłości. Najpierw był w 1990 roku, gdzie potraktowano go jak chorego na paranoję, niebezpiecznego człowieka i odizolowano. Mimo to podczas pobytu w szpitalu zdążył zaznajomić się z Jeffreyem (Brad Pitt), synem znanego naukowca Lelanda Goinesa (Christopher Plummer), w którego laboratoriach powstanie śmiercionośny wirus, i zasugerować mu, żeby niezrównoważony Jeffrey założył tajną, wywrotową organizację „Armia 12 małp”. Następnie Cole trafił na front I wojny światowej w 1918 roku. Został ranny, a zrobione mu w tym czasie zdjęcie wraz z wyciągniętym podczas ostatniej podróży (1996) pociskiem z nogi pomogło mu zaskarbić sobie zaufanie dr Kathryn Railly (Madeleine Stowe), która badała go jeszcze w 1990, ale nie uwierzyła w jego wersję o nadchodzącej pandemii. W 1996 roku było już jednak za późno. Wszystko, co robili naukowcy rękami podróżującego Cole’a, w 2035 roku prowadziło dokładnie do tego, co się stało, a co chcieli oni odwrócić. Cóż za paradoks.
Podobne wpisy
Spójrzmy teraz na nasz epidemiczny świat, ale nie z perspektywy ludzi, Jamesa Cole’a lub wysyłających go w przeszłość naukowców (pamiętacie, że jedna z nich leciała samolotem z Petersem?). Popatrzmy na ten świat z perspektywy „Armii 12 małp”, czyli organizacji, która była posądzana o rozprzestrzenienie wirusa, dzisiaj już wiemy, że niesprawiedliwie. Jeffrey wcale nie chciał (przynajmniej na początku) zgładzić ludzkości – może by i na ten pomysł wpadł z czasem, lecz nie wtedy. Chciał natomiast, żeby ludzie zwolnili, przystanęli i zastanowili się nad wszystkim, od samego początku swojej bytności na Ziemi, gdyż jesteśmy cywilizacją, która ma narzędzia zmiany w rękach, tylko ich nie stosuje. Chciał, podobnie jak Cole, odetchnąć świeżym powietrzem w ciszy, która będzie należała wyłącznie do niego, a nie setek tysięcy innych ludzi stłoczonych w zamglonych od smogu, betonowych miastach, bezrefleksyjnie idących do pracy i realizujących za przysłowiową miskę ryżu plan wielkich, jak zbudować idealną, submisyjną społeczność. Jeffrey był kimś w rodzaju spersonifikowanej kary dla ludzi, odwracającej uwagę od faktycznego zagrożenia i obnażającej ludzką irracjonalność oraz krótkowzroczną interesowność postępowania.
W filmie Gilliama Ziemi dał odetchnąć dopiero wirus rozprzestrzeniony przez dr Petersa (David Morse). Nam również, jak na razie w o wiele mniej drastyczny sposób, pandemia dała szansę złapać oddech. Jeszcze nie wiemy, ile ostatecznie milionów umrze na Covid-19, ale zapewne nie będzie to nawet jedna piąta naszej populacji. Czy to zbyt mało, żebyśmy zwolnili? Tak, z pewnością. Potrzebna by była zagłada może z 70 procent nas – podobny stosunek zaszczepionych do niezaszczepionych zagwarantuje nam opanowanie epidemii. Na razie, gdy wiosną rząd nałożył ograniczenia w przemieszczaniu się, na ulicach zmniejszył się ruch samochodowy, w miastach zapanowała cisza, spadł poziom zanieczyszczeń, a zwierzęta momentalnie zbliżyły się do naszych siedlisk. Regularnie widywałem sarny na swoim osiedlu. Czułem, że odpoczywam. Przypomina mi się ten symboliczny pochód zwierząt w 12 małpach – słonie i żyrafy biegające po ulicy, flamingi latające między wieżowcami, i ludzie, jeszcze nieświadomi, co ich w najbliższych miesiącach czeka.
Izolacja była jednym z lepszych doświadczeń w moim życiu, a potem dopadł mnie COVID – biologiczna cena za życie w środowisku pełnym niewidocznych zarazków. Nie będę oceniał, czy mój COVID był dobry, czy zły. Był niewygodny, bolesny i powodujący strach. Tak to ujmę. I być może konieczny, żeby zrozumieć, czym jest w istocie pandemia. Jej przeżycie nie polega na ucieczce od patogenu, chowaniu się w domu, posuniętego do granic paranoi unikania innych, lecz na racjonalnym zachowaniu i całkiem prawdopodobnym zetknięciu się z wirusem oraz zachorowaniu.