CISZA NOCNA. Strach przed śmiercią [RECENZJA]
„Każdy mówi, że jest tu tylko na chwilę” – słyszy od swojego współlokatora Lucjan (Maciej Damięcki). Nie chodzi jednak, wbrew pozorom, ani o poprawczak, ani o więzienie. Chodzi o dom spokojnej starości. Lucjan trafił tu, bo syn postanowił przeprowadzić gruntowny remont mieszkania. Ojciec stał się nagle niczym niewygodny mebel, który trzeba przestawić, schować, wynieść do piwnicy – co najmniej na czas remontu, ale najlepiej na zawsze. Lucjan nie ma wyboru, musi zaakceptować nową sytuację: samotność połączoną z poczuciem zbliżającego się końca.
Kariera autora Ciszy nocnej – Bartosza M. Kowalskiego to dla mnie enigma. Na płaszczyźnie kina fabularnego reżyser debiutował niecałe 10 lat temu za sprawą Placu zabaw – zaangażowanego społecznie dramatu, zanurzonego w estetyce europejskiego arthouse’u spod znaku Larsa von Triera i Michaela Hanekego. Potem przyszedł czas na spełnianie kinofilskich marzeń. W lesie dziś nie zaśnie nikt i W lesie dziś nie zaśnie nikt 2. Dwa slashery – pierwszy będący nieudolną kopią amerykańskich wzorców, drugi desperacko starający się przewrócić te wzorce do góry nogami. Ostatnia wieczerza i Cisza nocna są w pewnym sensie syntezą dwóch poprzednich etapów fabularnej twórczości Kowalskiego. Próbą realizacji horrorów z zacięciem, z braku lepszego słowa, „artystycznym”.
Nie dajcie się jednak zmylić zwiastunom i innym materiałom promocyjnym. Cisza nocna to w pierwszej kolejności nie horror, ale kameralny dramat o pożegnaniu z życiem doczesnym: strach jest tutaj przede wszystkim strachem w obliczu nieuniknionego. Długie ujęcia, statyczna kamera, melancholijna muzyka – Kowalski dostosowuje formę filmową do stanu psychofizycznego głównego bohatera. Większość fabuły wypełniają codzienne aktywności Lucjana. Zażywanie lekarstw, posiłki na stołówce, długie rozmowy ze współlokatorem Edwardem (Zdzisław Wardejn) – kiedyś hulaką i bawidamkiem, dziś płacącym 50 złotych pielęgniarce za możliwość popatrzenia na piersi. Sceny konwersacji Lucjana i Edwarda zajmują dobre kilkanaście minut filmu. Konfrontują się w nich, trochę jak u Zanussiego, dwie przeciwstawne postawy życiowe: miłość duchowa kontra miłość cielesna, idealizm kontra pragmatyzm. Pomimo różnic natury charakterologicznej i ideologicznej między bohaterami powoli rodzi się nić porozumienia – łączy ich samotność oraz, lepiej lub gorzej maskowany, strach przed śmiercią. Tuż przed metą bohaterowie dodają sobie nawzajem otuchy, znajdują pocieszenie w słuchaniu i byciu słuchanym. Elegijny aspekt Ciszy nocnej podbija dodatkowo fakt, że to ostatnia rola Macieja Damięckiego. Aktor wcielający się w głównego bohatera zmarł kilka miesięcy po zakończeniu okresu zdjęciowego – całość wzięta została tym samym w smutny, metafilmowy nawias.
Cisza nocna to jeden z tych specyficznych filmów, o których lepiej się pisze, niż się je ogląda. Seans to momentami prawdziwa mordęga. Kowalski bardzo oszczędnie dawkuje nam elementy nadprzyrodzone. Buduje alternatywną rzeczywistość, świat fantazji, do którego Lucjan – tak jak niegdyś główna bohaterka Labiryntu fauna – udaje się pod osłoną nocy. Jego film długo intryguje, wodzi widza za nos, obiecuje, że zaraz się zacznie – w końcu zmęczony widz mówi jednak „sprawdzam”, a ręka reżysera okazuje się pusta. Wszystkie asy trafiły na stół w trakcie 60-minutowej ekspozycji. Inny problem: przez cały seans zastanawiałem się, dlaczego na ekranie widać tak niewiele. Niska saturacja kolorów sprawia, że sceny nocne są tutaj naprawdę ciemne – trzeba wytężać wzrok, aby rozróżnić kontury bohaterów i przedmiotów. Kilkanaście minut przed końcem przyszło objawienie: na scenę wkroczyły obrzydliwe, wygenerowane komputerowo potwory. Mroczne, quasi-baśniowe stwory, przypominające miszmasz Vecny ze Stranger Things i kosmitów z uniwersum Cichego miejsca. Wszechobecna ciemność nie służy więc jedynie budowaniu klimatu – maskuje również tanie efekty specjalne.
Po seansie Ciszy nocnej kolega ogłosił, że Bartosz M. Kowalski w ogóle nie rozwija się jako twórca. Moim zdaniem się rozwija, ale w bardzo dziwnym i nieoczywistym kierunku. Cały czas szuka, trochę po omacku, obijając się o ściany: nagina gatunek, próbuje nowych rzeczy. I choć wyniki jego eksperymentów pozostawiają wiele do życzenia, to nie można autorowi Ostatniej wieczerzy zarzucić, że bezmyślnie drepcze w miejscu. Recenzując W lesie dziś nie zaśnie nikt 2, pisałem, że Kowalski robi rodzimej kinematografii niedźwiedzią przysługę – hamuje jej rozwój, wyznaczając potencjalnym naśladowcom wyjątkowo marne standardy. Przy okazji premiery Ciszy nocnej czegoś podobnego bym już nie napisał. Filmy Kowalskiego przestały być obraźliwe dla inteligencji widza, dziś są jedynie nudne i strukturalnie niesforne. Do pewnego stopnia przypominają twórczość M. Nighta Shyamalana: kuszą porządnym warsztatem filmowym oraz interesującym punktem wyjścia, a następnie rozczarowują brakiem sensownego rozwinięcia. Jeżeli polski reżyser utrzyma dotychczasowe tempo, to kto wie: może za kilka, kilkanaście lat uda mu się wreszcie zrealizować pierwszy, naprawdę ekscytujący horror.