CIEKAWY PRZYPADEK BENJAMINA BUTTONA
Na marginesie – czy to źle, że się odważył? Oczywiście, że nie. Nie ma nic bardziej podniecającego, jak eksploracja nowych obszarów artystycznych, tak przez reżysera, jak i fanów. Kubrick niegdyś zamachnął się na kino sf i wiadomo, co mu wyszło. Soderbergh wyszedł na dłużej z offu, tworząc świetne Ocean’s 11, a Ridley Scott i Steven Spielberg rzucają się po przeróżnych gatunkach najczęściej ze znakomitym skutkiem. Bo że twórcza odwaga ma sens, to wiadomo – skoro bozia nie poskąpiła talentu, to trzeba podjąć wyzwanie; po ewentualnym sukcesie szybciej pojawia się splendor, za nim duża kasa i nowa publika. To podoba się każdemu. Kłopot w tym, że nie zawsze takie umizgi w stronę publiczności masowej się udają. Ciekawy przypadek Benjamina Buttona to niestety ten przypadek.
Jaki jest Benjamin Button Finchera? Odpowiedź jest prosta: nijaki. Albo inaczej: mocno rozczarowujący. Monotonny. I nie jest to bynajmniej kwestia lekko nostalgicznego nastroju, z którego zbudowana została ta sentymentalna historia. Największy problem leży w centralnej postaci, dziecku, które przyszło na świat w ciele starca. Benjamin to jedna z najbardziej pasywnych postaci, jakie pojawiły się w kinie. To bohater, który trwa, stoi w miejscu jak bezimienny posąg: wyciosany kawałek kamienia bez charakteru, będący nośnikiem idei narzuconych, czyli nie pojawiających się samoistnie dzięki obserwacji i kontemplacji.
Benjamin, niemrawo grany przez Pitta (skąd ta nominacja do Oscara?), pojawia się na świecie i… tyle. Jego postać nie ewoluuje, jego zachowanie nie jest żadną lekcją, a wydarzenia, w których uczestniczy, nie doprowadzają do żadnego katharsis. Trudno dopingować Benjamina w czynach, którym zdaje się być obojętny i które nie wpływają na niego, na świat, w którym żyje i na ludzi, z którymi ma do czynienia.
Najbardziej irytujący jest fakt, że bezpłciowości Benjamina towarzyszą regularnie pojawiające się złote myśli w rodzaju “wszystko przemija”, “życie jest krótkie”, “nigdy nie wiesz, co ci się przytrafi” – w dodatku serwowane na tle zachodzącego słońca. Słowa wypowiadane z offu nie mają żadnego uzasadnienia w rozwoju postaci Benjamina, w jego doświadczeniach, w dotychczasowym postępowaniu. Ta życiowa bierność rzutuje na wszystko, na czele z romansem, który jest zwyczajnie nieprzekonujący. Miłość Daisy i Benjamina ma nieokreślone uzasadnienie. Ni to fascynacja, ni magia uczuć, ni wulkan emocji, ni załagodzony konflikt, ni poszukiwanie szczęścia. Ta miłość po prostu jest, ale dlaczego się pojawiła, dlaczego między tymi dwojgiem…? Nieodgadnione. Permanentna dziura interpretacyjna, która w jakiś cudowny sposób wpływa na mądrości płynące z pamiętnika Benjamina. A fe.
Wiele osób zarzuca filmowi Finchera podobieństwo do Forresta Gumpa. Pod względem konstrukcji fabularnej jest tu rzeczywiście sporo podobieństw, które są świetnie zaprezentowane tutaj. Jednak Forrest był zwyczajnie ciekawszą, bardziej złożoną postacią. Słynne słowa o pudełku czekoladek nie pojawiły się znikąd. Zostały wypowiedziane przez głupkowatego, naiwnego człowieka, który widział i przeżył wiele, żeby o (werble) sensie życia (tadam!) powiedzieć coś mądrego, nawet jeśli trącącego lekko banałem. Benjamin Button nie żyje – on jest nierealną postacią w świecie sztucznie wykreowanym. Co więcej, ledwie wyczuwalne historyczne tło nie wpływa na Buttona tak jak na Forresta wydarzenia z najnowszych dziejów Stanów Zjednoczonych. Tutaj mam największy żal do twórców, którzy kompletnie zignorowali społeczny wymiar opowieści, skupiając się na bardzo nieudanych wątkach filozofujących (bo nie filozoficznych przecież). Z tego właśnie powodu niemrawość Buttona tak doskwiera. Brakuje tu konfliktu na linii bohater-społeczeństwo, brakuje woli zmiany świata i motywacji do zrozumienia go. Brakuje wreszcie refleksji nad swoją rolą w tym świecie.
Podobne wpisy
I co za pusta wydmuszka.
Fincher, wróóóć…
Tekst z archiwum film.org.pl (30.01.2008).