CIEKAWY PRZYPADEK BENJAMINA BUTTONA
Autorem tekstu jest Rafał Oświeciński.
Boli cię głowa? Rozczarowanyś życiem? Skołatane serce szuka ukojenia, a wszystkie zbawienne książki Coelho dawno przeczytane leżą w kącie? Może dopadł cię wisielczy nastrój wymagający szybkiej podmiany uczuciowych negatywów na uśmiechnięte pozytywy? Może brak ci motywacji? A może motywacji masz w bród, ale doskwiera ci pustka egzystencjalna, którą szalenie trudno wypełnić mdłą codziennością? Dręczy cię indolencja intelektualna? Ciekawy przypadek Benjamina Buttona odpowie na wszystkie twoje potrzeby. Niby film tylko, a ukoi, uspokoi i uleczy jak herbata ze świeżą melisą. Zdrowy, piękny, mądry, wyjątkowy. Tak cudownie ujmujący.
Boję się tego typu tworów filmowych. Boję się tego, że czasami mam siebie za zbyt głupiego, żeby dostrzec pewne niuanse fabularne, które stają się podstawą ochów i achów słyszalnych zewsząd. Boję się swoich oczekiwań, które – nic na to nie poradzę – spuchły do olbrzymich rozmiarów z powodu owych zachwytów i 13 nominacji do Oscara. Boję się twórców takich jak David Fincher, którzy igrają z materią im wcześniej nieznaną, a przynajmniej nie taką, do której nawykli jego fani.
A przecież miało być tak pięknie
Po pierwsze i najważniejsze – David Fincher. Do dorobku tego reżysera nie trzeba specjalnie nikogo przekonywać, bo – stawiam tezę – bardzo rzadko można spotkać osoby, które mają odwagę kpić z jego osiągnięć (a jeśli są na tyle bezczelne, to odwaga z pewnością jest ściśle powiązana z brakiem rozsądku). Idąc pod prąd oczekiwaniom, wpisał się doskonale w potrzeby tych widzów, którzy chcą – jakież to proste – być zaskoczeni nową formą, czyli sposobem opowiadania, i nową treścią, czyli kreatywnym podejściem do zasad gatunkowych oraz do przekazu, komunikacji na linii widz-reżyser. Z jednym wyjątkiem (tylko niezły Panic room) Fincher od 1992 r. zachwycał, intrygował, zaskakiwał. Ten facet to żywy klasyk amerykański, który pięcioma kultowymi (nie bójmy się tego słowa) filmami udowodnił, że jest reżyserskim mistrzem.
Po drugie, nie mniej ważne, piękni mieli być aktorzy. Brad Pitt w filmach Finchera zawsze jest dobry, a przy tym kilka razy udało mu się zelektryzować widzów paroma występami (Przekręt, 12 małp, Tajne przez poufne), którymi udowodnił, że nie jest tylko ciachem, ale i aktorem z krwi i kości. Cate Blanchett – klasa sama w sobie, jedna z najlepszych współczesnych aktorek, której wyborom nie potrafię nic zarzucić; wpatruję się w nią oniemiały, bo zawsze udowadnia swoją maestrię. Tilda Swinton – posągowa, antyhollywoodzko piękna, potrafiąca nadać wielkim dramatom delikatne rysy. I last but not least – Mahershalalhashbaz Ali, o którym nie wiem nic, ale czyż jego imię nie brzmi intrygująco?!
Podobne wpisy
No naprawdę, miało być pięknie
Nadzieje były zdecydowanie wygórowane. Oto facet, odpowiedzialny za kilka niekwestionowanych arcydzieł, które nigdy nie rościły sobie pretensji do schlebiania masowym gustom, postanowił bezczelnie zabawić się w kino popularne, tworząc melodramatyczno-fantastyczne cacko podobające się wszystkim i wszędzie. Wbrew oczekiwaniom i nadziejom.