CHORA NA SIEBIE. High art autodestrukcji
Pamiętacie Najgorszego człowieka na świecie Joachima Triera? Film jest wspaniały, ale można mieć wątpliwości, czy aby na pewno opowiada o najgorszym człowieku. Oglądając Chorą na siebie, nie ma co do tego wątpliwości. Kristoffer Borgli wybiera na bohaterów swojego filmu naprawdę paskudnych ludzi, drwiąc z nich w najgorszy i najzabawniejszy sposób.
Signe to przede wszystkim dziewczyna pretensjonalnego artysty Thomasa tworzącego instalacje z kradzionych mebli. Choć cieszy ją możliwość obcowania z kimś sławnym, chce, by ktoś w końcu zwrócił uwagę na nią i dostrzegł skrywany w niej potencjał. Frustracja bohaterki sięga zenitu, gdy jej partner w końcu osiąga sukces i zdobywa szerszą rozpoznawalność. By wyjść z jego cienia, a najlepiej jeszcze go przyćmić, Signe posuwa się do najbardziej radykalnych i desperackich kroków. Dochodzi do wniosku, że nie jest ważne, jak będzie wyglądać. Ważne, żeby na nią patrzyli. I współczuli.
W Chorej na siebie już i tak nazbyt absurdalna rzeczywistość miesza się z przeszarżowanymi narcystycznymi fantazjami głównej bohaterki. Dzięki temu dostajemy m.in. jedną z najdziwniejszych filmowych scen seksu – dowiadujemy się w niej, że najbardziej podniecającą rzeczą dla głównej bohaterki jest wizja jej pogrzebu będącego wydarzeniem sezonu. To ciekawy efekt, burzący klasyczną strukturę, ale nieodwracający uwagi od tego, co najważniejsze.
Bo film Norwega to przede wszystkim odważna satyra na rzeczywistość, w której największą wartością jest bycie zauważonym. Głośno śmieje się ze snobistycznych artystów niemających nic ciekawego do powiedzenia i pseudoinkluzywności świata mody. Obrywa się także mediom łykającym każdy temat, by przerobić go na sensację czy po prostu social mediom i pułapce autokreacji, która może doprowadzić do poważnych zaburzeń.
Z tego wszystkiego nie wynika jednak żaden morał. I dobrze. Chora na siebie to absurdalna czarna komedia, która stroni od moralizatorstwa, klisz i wygłaszania pustych frazesów. Nie przeszkadza tu nawet przewidywalność scenariusza. Reżyser skupia się na ciągłym podrasowywaniu relacji Thomasa i Signe. Daje nam perwersyjną przyjemność z oglądania, jak para narcyzów walczy ze sobą o skrawki chwilowej popularności nawet za cenę głębokich blizn na ciele (efekty są bardzo imponujące!). Ich dynamikę ogląda się z niemałą przyjemnością. Są podobnie groteskowi i toksyczni w skupianiu na sobie uwagi innych. I choć szczerze się nienawidzą, nie mogą bez siebie żyć. A uwaga tej drugiej osoby jest dla nich najcenniejsza.
Borgli daje nam jeszcze jedną niespodziankę. Łączy ze sobą czarny humor z body horrorem w stylu Davida Cronenberga. Wszystko, żebyśmy czuli się jeszcze bardziej niezręcznie, śmiejąc się z patrzenia, jak Signe stacza się na samo dno, tracąc przyjaciół, wiarygodność i szacunek wszystkich dookoła. Autodestrukcja w wydaniu high art.
Chora na siebie śmieje się głośno z tego, co powszechnie nas otacza i co wylewa się z ekranów naszych smartfonów. Robi to jednak w totalnie absurdalny i podkręcony sposób. I wcale nie musi być przeintelektualizowaną diagnozą naszych zepsutych czasów z podkreślonym grubą kreską morałem na końcu, by trafnie uwypuklić współczesne problemy. Norwegowie potrafią to robić z lekkością i humorem.