search
REKLAMA
Recenzje

CATALINA. Nuda i kilogram festiwalowej waty

Jakub Koisz

13 czerwca 2019

REKLAMA

Czasami film się po prostu leniwie toczy, bo ktoś dał zielone światło i nie wypada dzieła nie dokończyć. Innej odpowiedzi na pytanie, czemu Catalina trafiła do kinowej dystrybucji, nie mam. Fabuła od punktu zero zmierza powolnie do kulminacji, po ciągu bardzo niejasnych zwrotów fabularnych, niezbyt przejrzystych motywacji bohaterów. Mimo wszystko gdzieś tkwi w tym prawda, choć zasypana wszystkimi grzechami, które malkontent odnajduje w tak zwanym slow cinema. Trudno zarekomendować ten seans komukolwiek, kto ceni swój czas w kwestii połykania obcych nam opowieści, bo wprawdzie dzieło Denijala Hasanovicia stara się przybliżyć nam rzeczywistość, która składa się z wielu indywidualnych przeżyć ludzi mieszkających na Bałkanach, ale pozostawia wrażenie, że nadrzędnym celem było tu wyrzucenie ze swojej piwnicy demonów przeszłości.

Trudno w sumie pochylić się nad fabułą, aby nadać temu wszystkiemu jakąś konsystencję. Główna bohaterka, Catalina, jest kolumbijską studentką, która walczy o etat na swojej uczelni, ale żeby go otrzymać, musi popisać się nietypową i nowatorską pracą naukową. W ciągu kilku najbliższych dni wygaśnie jej wiza, więc pozostało mało czasu na zdobycie odpowiednich materiałów. Wyjeżdża więc do Sarajewa, aby zriserczować temat zbrodni wojennych. Los wciąż nie jest dla niej łaskawy – po rewizji na lotnisku dowiaduje się, że cofnięto jej zgodę na badania. Bez grosza przy duszy i dachu nad głową dziewczyna trafia do Nadii, która pozwala jej zatrzymać się u siebie na jakiś czas. Między kobietami rodzi się specyficzna więź, ale należy – jak wielu rzeczy w tym filmie – bardziej się domyślać jej powodów, niż naprawdę ją poczuć. Nadii partneruje Marek, Żyd polskiego pochodzenia, a wraz z pojawieniem się tej postaci film już całkowicie się rozłazi i trudno odnieść wrażenie, że reżyser opowiada nam jakąś osobistą historię, która obchodzić może kogokolwiek oprócz niego. W przeciwieństwie do Cuaróna i jego Romy – nie udaje mu się wprowadzić widza do swojego świata bezboleśnie.

Poskładano go wprawdzie z tematów znanych i potrzebnych, czyli problemu samotności, nienakarmionej aspiracji, prób przynależności do któregoś ze światów, a przy tym niemożności znalezienia swojego miejsca. Reżyser, wychowany w Polsce, próbuje też powiedzieć coś o domu, czyli Bałkanach, z których pochodzi, a szczególnie wciąż budzących się tam konfliktach. Wszystkie te próby są dostrzegalne, ale rozmemłano je za pomocą niepewności oraz braku wyrazistego języka filmowego. Postacie, z protagonistą na czele, są mało interesujące, ich apatyczność względem wydarzeń jest wręcz odpychająca, a główna bohaterka, grana przez Andreę Otalvaro, pokazuje strzępki emocji tylko wtedy, gdy jest filmowi wygodnie. Najciekawszy z tej paczki jest Andrzej Chyra wcielający się w małomównego, zawieszonego między kulturami Marka, postać niejednoznaczną, interesującą ze względu na swoją powolnie odkrywaną przeszłość, ale wymagającą rozwinięcia. Ta kreacja wydaje się przez chwilę trzymać ster tej leniwie płynącej łajby i zmierzać w kierunku pożądanego lądu, ale reżyser za chwilę porzuca jego wątki, pukając do tych nieważnych.

Technicznie poprawna, choć bardzo nieśmiała wizualnie Catalina to jeden z tych posiłków filmowych, które nie mają szans nasycić kogokolwiek. Z jednej strony czuć, że jest to autorski, mocno intymny głos w sprawach ważnych, a z drugiej – opowiedziany za pomocą języka zrozumiałego wyłącznie opowiadającemu. Co gorsze, seans pozostawia uczucie pustki, a próby uderzania w nasz woreczek otaczający serce wzbudzają jedynie wzruszenie ramion. Kino festiwalowe, artystyczne i autorskie głosy to ważny segment kultury, ale czasami należy się zastanowić, czy aby musimy wykrzykiwać, co myślimy, tylko dlatego, że ktoś przystawił do naszych ust mikrofon.

REKLAMA