BOHEMIAN RHAPSODY. No i fajnie?
Kilka dobrych lat temu do roli Freddiego Mercury’ego w filmie o Queen przymierzany był Sacha Baron Cohen, jednak – co w swoim stylu tłumaczył sam aktor – problemem całego projektu było to, że połowa filmu miała opowiadać o tym, co działo się z zespołem po śmierci wokalisty. A kto chciałby oglądać historię tego kolektywu bez faceta, który wprowadził go na tron? W końcu jednak, po wielu perturbacjach, biopic trafia na wielki ekran, a zakres historyczny ani na moment nie ucieka od Freddiego, ponieważ historia pędzi od powstania zespołu w 1970 roku aż do legendarnego koncertu Live Aid na Wembley w 1985 roku, gdy Mercury nadal był na świecie sercem i duchem. Niestety, Bohemian Rhapsody pod batutą Bryana Singera wykoleiło się już na etapie produkcji, gdy reżyser wyleciał z roboty przez różne ekscesy i scysje z ekipą na planie (oficjalna wersja), a całość do końca dociągnął Dexter Fletcher. Czy w wirze takich problemów widowisko ostatecznie przetrwało?
Niestety opowieść jest tutaj największym problemem, bo odpowiada za nią Anthony McCarten, jeden z najnudniejszych dzisiaj scenarzystów Hollywood, mający na koncie m.in. Teorię wszystkiego i Czas mroku, czyli narracyjne męczybuły, ciągnięte za uszy przez znakomitych aktorów. I jasne, niektóre postacie historyczne aż domagają się takich bezpiecznych biopiców, uwznioślonych, czystych, ale nie zapocony Mercury i jego banda.
Szkieletem opowieści jest tutaj szybka przebieżka przez karierę zespołu, taka na „już już, bo nie ma czasu, a jeszcze dwanaście akapitów z Wikipedii do ogrania”, wypełniona uroczymi miniaturami (geneza powstania „We Will Rock You”), anegdotami, znakomicie zrealizowanymi numerami muzycznymi, ale zatracająca gdzieś po drodze pytanie o to, czemu właśnie Queen są tak ponadczasowi i istotni dla historii muzyki. I czemu ten kosmiczny chłopak, zatopiony w fikuśnych fatałaszkach, zrobił taką karierę. Co w nim siedziało? A Singer wyraźnie się tutaj wykłada na próbach pokazania pazura, jakby już zbytnio był zjedzony przez kino popcornowe i prywatne problemy. Niby coś tutaj jest o biseksualizmie i samotności Freddiego, ale to głównie tak, żeby było, bo było, a już przecież trzeba dać kolejny znany kawałek. Niby są jakieś tarcia międzyludzkie, ale przecież te chłopaki tak ładnie prą do przodu, po co im przeszkadzać życiem? Wszystko leci zasadniczo jak po maśle przez kolejne etapy kariery i nie ma tutaj zbyt wiele momentów, żeby pomyśleć o tym, co tam targa bohaterami w środku – koszulki są jakieś za czyste, pot za bardzo hollywoodzki, uczucia zbyt mechaniczne. I tak, emocje powiązane z muzyką Queen potrafią tutaj rozbrzmiewać z rubaszną radością, ale nie przez kunszt reżysera, ale z powodu tego, że są po prostu kawałkami znakomitych muzyków.
Aktorsko film jest poprawny, ale tak jak w egzystencji Queen, tak i tutaj kamera trzyma się ściśle Ramiego Maleka. To on gra pierwsze skrzypce i widać, że bardzo mu się chce, czuć w jego ruchach ten głód sławy, bo przecież to dla niego przepustka na naprawdę wielkie ekrany. Całkiem nieźle oddaje też dwie twarze Mercury’ego – rozbestwionego zwierza pragnącego uwagi tłumu, prawdziwą divę sceny i zagubionego gościa, przy którym zawsze musi ktoś być, bo inaczej się rozsypie. Spełnia się w roli, chociaż musi się wyraźnie mocować z niedostatkami scenariusza, cały czas dodawać coś od siebie, żeby niezbyt naturalne zjazdy emocjonalne nabrały tu czynnika ludzkiego. I nie da się ukryć, że troszkę się też siłuje ze zmianą fizyczną, bo dosyć drobny Malek, z wąskimi barkami, zanika przy mentalnym obrazie Freddiego, który miał więcej masy i bardziej przypominał budowlańca po szkole baletowej niż dzieciaka ze zbyt dużą protezą szczęki. Ale to szczegóły, bo Malek wyraźnie wybija się ponad resztę obsady i szkoda, że relacja pomiędzy członkami zespołu składa się głownie z zabawnych scenek, bo reszta aktorów nie miała tutaj miejsca, żeby rozwinąć skrzydła.
O dziwo film działa najlepiej na poziomie narracji, w której cały czas z pełną siłą rozbrzmiewa głos Freddiego – poprzez nieśmiertelne utwory Queen, nadal orzeźwiające, pełne energii, czasami uroczo proste, innym razem surrealistycznie rozbuchane. To te teksty i rytmy, nadające tempo seansowi, są fabularnym mięsem i nie da się o tym powiedzieć złego słowa, ale…
Podobne wpisy
Właśnie – ale, bo czy dobry muzyczny biopic nie powinien bronić się jednak fabułą? Nie powinien próbować powiedzieć nam o artyście więcej, niż znamy z noty biograficznej znalezionej w sieci? Nie powinien gryźć i kąsać? Wyszarpywać dla siebie najsmakowitsze kawałki życia i robić z nich zaskakujące dania, a nie tylko rzucać widzom jedzenie niezłe, ale już znane? Jasne, muzyka jest tutaj kapitalna, ale to wiadomo było już przed seansem. Podobnie jak świetnie zmontowane utwory koncertowe, ale przecież Live Aid możemy dziś zobaczyć bez problemu na YouTube, gdzie Mercury nie jest tylko głosem, ale i ciałem. Cały czas już na zawsze.
Film Singera nie jest złym widowiskiem. Wygrywa w scenach koncertowych, wygrywa muzycznie (co akurat nie jest zasługą filmu), jest przyjemną opowiastką o grupie ludzi, którzy postanowili poeksperymentować, żeby wbić się na sam szczyt, a przewodził im pełen kompleksów i strachu mężczyzna, zmagający się nieustannie sam ze sobą, który na scenie przeistaczał się w wulkan energii. I niby to dostajemy, ale w formie bezpiecznej laurki rodzącej się pod czujnym okiem żyjących członków zespołu, przez co historia Queen i Mercury’ego jest momentami po prostu nudna, bez pazura, patetyczna, podnosząca na duchu, ale nieznajdująca zbytnio sposobu, żeby wbić się w pamięć widza. Bo czym? Adaptowaniem historycznych wydarzeń, jak w szkole filmowej przykazano? Znakomitą muzyką, którą i tak mamy w głowach, w oderwaniu od filmu?
I tak, ta forma miała pasować do „tegorocznego biopicu muzyka, podporządkowanego głównej roli, gdzie plumka dużo znanej i dobrej muzyki”, przez co odpowiednie kwadraciki zostały odfajkowane, ale gdzieś przez kadry uleciało sporo życia. Niestety, widać wyraźnie, że pewne co ciekawsze fakty z kariery zespołu nie pasowały do tej uduchowionej wizji. Rozbuchane życie Freddiego, patologicznie pragnącego uciec przed samotnością, sprowadza się do relacji z kilkoma osobami na krzyż, a w głowie po seansie będzie śmigać praktycznie tylko to wizualnie smaczne odtworzenie występu grupy na Live Aid (zresztą twórcy nie ukrywają, że to było clou filmu, bo lwią część występu podają tutaj bez skrótów).
A o Queen dowiemy się w sumie tego, że byli fajni, grali fajnie i fajnie przeszli przez kolejne szczeble muzycznej drabinki. I fajnie. Tylko wolałbym jednak, żeby było tu mniej egzaltacji jak z rocznicowego dokumentu dodawanego do kolekcji płyt, a więcej ludzi – skupienia się na ich problemach, na tym, jak siłowali się ze swoją legendą. A Mercury siłował się ponad stan. Dobre do niedzielnego obiadu, żeby uronić łzę i naładować serducho.