CZŁOWIEK CZYNU. Uczciwy złodziej z anarchią na ustach
Filmowe biografie przestępców to temat niemal tak stary jak kino. Amerykańskie filmy lat 30. często sięgały po historie o słynnych gangsterach, a do dziś w lokalnych kinematografiach istnieje silne zainteresowanie bohaterami będącymi na bakier z prawem. W Polsce dużym sukcesem był niedawno gangsterski dyptyk Macieja Kawulskiego, w Wielkiej Brytanii niedawni Dżentelmeni udowodnili zaś, że wciąż żywy jest tam etos zabawnego i brutalnego mafioza, któremu chętnie się kibicuje. Człowiek czynu Javiera Ruiza Caldery przenosi z kolei na ekran historię Lucio Urtubii (Juan José Ballesta), słynnego hiszpańskiego anarchisty, który w walce z opresyjnym systemem posługiwał się fałszerstwem.
Po pierwszych kilkunastu minutach Człowieka czynu film Caldery skojarzył mi się z dwuczęściowym dziełem Jeana-François Richeta, Wróg publiczny numer jeden (2008), którego bohaterem był jeden z najgroźniejszych francuskich przestępców Jacques Mesrine (Vincent Cassel). W filmach Richeta i Caldery bardzo podobna jest dynamika zwłaszcza początkowej fazy „tworzenia się” przestępcy – służba wojskowa w młodości, powrót na łono rodziny, poznanie prawdziwej miłości, wreszcie spotkanie z ludźmi, którzy otwierają naszych bohaterów na możliwość życia pod prąd. Tu jednak podobieństwa się kończą, o ile bowiem Mesrine wsiąknął w przestępcze życie dla łatwego zarobku i przemocy, o tyle dla Uturbii była to okazja do realizacji idealistycznych pobudek. Chłopak z hiszpańskiej prowincji, który przybył do Francji, by zjednoczyć się z ukochaną siostrą, zostaje zwerbowany przez kolegów budowlańców do ruchu anarchistycznego, który wówczas – w latach 60. XX wieku – miał się nad Sekwaną bardzo dobrze. Z hasłami wyzwolenia ludzi z opresyjnego systemu społeczno-finansowego, Urtubia i jego grupa oszukiwali banki, ale na nie nie napadali – w Człowieku czynu ani razu nie dochodzi do rozlewu krwi, a mimo to niepozorny Hiszpan staje się poszukiwanym numer jeden dla paryskiej policji.
Javier Ruiz Caldera to reżyser znany dotychczas z dosłownie kilku filmów, przeważnie średniej jakości komedii – mogliście słyszeć o Superlópezie (2018) czy dostępnej na Netfliksie Dolinie umarłych (2020), której obsada częściowo pojawia się także w Człowieku czynu. Najnowszy film Caldery to repertuar dużo poważniejszy, opowiadający bowiem o rzeczywistej postaci, która w kręgach anarchistów ma pozycję szczególną (Uturbia zmarł zaledwie dwa lata temu), ale biografia Lucio Urtubii pokazuje, że hiszpański reżyser potrafi radzić sobie nie tylko z komediowym repertuarem. Człowiek czynu ma cechy naprawdę solidnego „heist movie”, przy czym ze względu na zupełnie bezkrwawe podejście Urtubii do tematu rabowania banków nie znajdziemy tu scen brutalnej przemocy, co pewnie ucieszy co wrażliwszych widzów. Gdy grupa idealistycznych złodziei postanawia okraść bank, robi to niemal w białych rękawiczkach, planując i fałszując, ale nie uciekając się do korzystania z broni. W jednej ze scen, gdy Urtubia krzyczy do otaczających go policjantów: „Nie mam broni!” (to żaden spojler: Hiszpan kilkukrotnie miał do czynienia z francuskimi organami ścigania), a widz dopiero wówczas w pełni uświadamia sobie, że poszukiwany w całej Francji złodziej rzeczywiście niemal przez cały film nie tknął broni, nie uciekł się do zastraszania ani tym bardziej krzywdzenia postronnych obywateli. I właśnie dzięki temu znacznie łatwiej było kibicować jemu i jego ideałom.
Człowiek czynu to solidna biografia przestępcy interesującego o tyle, że tak bardzo różniącego się od wielu brutali półświatka, którzy często stają się bohaterami ekranu. Lucio Urtubia bardziej przypomina Robin Hooda klasy robotniczej niż napadającego na banki gangstera. Film Javiera Ruiza Caldery nie błyszczy ani nie wdzięczy się do widza, ale to bardzo porządna gatunkowa robota, której warto poświęcić niecałe dwie godziny wolnego czasu.